Za darmo to uczciwa cena
Jakiś czas temu, prokrastynując w sieci, zauważyłam ofertę noclegu w domku myśliwskim… za darmo. Sprawdziłam lokalizację – około 2,5h jazdy autem od Warszawy, w pobliżu Bugu, przy starorzeczu. Haczyk? Beta testy przed sezonem. Domek nie był jeszcze w pełni gotowy, w zamian za nocleg miałam podzielić się opinią i swoimi przemyśleniami. Bierę!

Dogadałam więc termin (sam koniec marca), Towarzysz Podróży przyjechał z dalekiego zachodu i ruszyliśmy w świat. Zostaliśmy zapewnieni, że na miejscu znajdziemy wszystko, co potrzebne, ale będąc paranoikiem – i tak zapakowałam większość naszego leśnego sprzętu. Tak na wszelki wypadek.
Nie była to moja pierwsza podróż na wschód, jednak każdorazowo zachwycam się spokojem i ciszą tam panującą. Oraz bocianami. Dużą liczbą bocianów. Niemal na każdym słupie w miejscowościach na naszej drodze było gniazdo z bocianami, które dopiero co przyleciały z południa. Jestem co prawda „z miasta”, ale bociany regularnie widuję – lecz nie tyle! Nawet Towarzysz Podróży mający bociany wręcz na podwórku był zaskoczony ich liczbą.
Witamy w domku!
Po dotarciu na miejsce zostaliśmy przywitani przez gospodarza, który oprowadził nas po domku przedstawiając krótką instrukcję obsługi. Po miłej rozmowie zostawił nas samych i odjechał.

Nie przesadzał – w domku było niemal wszystko potrzebne do komfortowego pobytu. W środku znajdowała się koza, miejsce na drewno, mały aneks kuchenny ze zlewem oraz kuchenką gazową, dwie drewniane ławy i stół z krzesłem. Ściany wyłożono zwierzęcymi skórami. Do dyspozycji mieliśmy wodę z małego zbiornika do mycia naczyń, akumulator zasilający światło oraz mogący naładować drobne urządzenia (USB A + USB C). Do tego wędka z resztą osprzętu, naczynia, komplet narzędzi oraz niezbędne akcesoria, jak płyn do naczyń, ręczniki papierowe czy worki na śmieci.

Sam domek okazał się być starym, około 100 letnim spichlerzem, przeniesionym i przerobionym pod potrzeby turystów. Co ciekawe – z oryginalnym zamkiem z tamtych czasów wraz z kluczami! Przed nim znajdował się pływający pomost wraz z grillem oraz leżakami na starorzeczu Bugu. Dookoła trochę pól uprawnych, półdzikie młodniki, kawałek dalej Bug. Królestwo zwierząt – pełno ptaków, żab (urządziły sobie lokum pod pomostem), podobno zdarzają się i łosie. Chatka jest trochę na uboczu, kawałek od gruntowej drogi, którą raz na jakiś czas coś przejedzie. Najbliższa miejscowość znajduje niecałe 2 km dalej, gdzie sporo jest agroturystyki, domków czy pól namiotowych. Oraz jeden sklepik spożywczy.
Weekendowe plany
Nasze wycieczki, wbrew temu, co pisałam o wolności, mają zwykle napięty grafik. Musimy dojść w konkretne miejsce na nocleg. Musimy zdążyć do restauracji przed jej zamknięciem. Musimy zrobić te 15 kilometrów jednego dnia. Tym razem zaplanowaliśmy… nic. Mieliśmy leżeć na pomoście, odpoczywać i korzystać z pierwszych, słonecznych dni (przypominam – wycieczka miała miejsce pod koniec marca).
Jak zawsze – trochę nam nie wyszło.
Ale po kolei. Po przyjeździe i krótkim zapoznaniu się z domkiem postanowiliśmy odpocząć na tarasie, robiąc grilla. Quest na pozyskanie drewna do kozy na noc przełożyliśmy na dzień następny – co prawda wersja beta chatki nie zawierała opału, musieliśmy pozyskać go samodzielnie przy użyciu małej siekiery (oraz piły spalinowej!), jednak na pierwszą noc mieliśmy przywieziony brykiet. Mogliśmy więc zwyczajnie poleżeć.

Niestety, był to marzec więc dość szybko temperatura kazała nam się schować w domku. Rozpaliliśmy ogień, rozłożyliśmy śpiwory oraz materace i poszliśmy spać. Nie na długo.
Dość szybko okazało się, że koza nie trzyma temperatury tak, jak myśleliśmy, zwłaszcza z najtańszym, sklepowym brykietem. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło! Podczas pobudki zorientowaliśmy się, że mamy chłodną, bezchmurną noc. Jak bezchmurną… to gwiazdy. Ogrom gwiazd na niebie.
To nie była moja pierwsza noc poza miastem – regularnie jeżdżę nad pobliskie jezioro czy pod namiot. Czasem pojawia się okazja by podziwiać rozgwieżdżone niebo. Nie pamiętam jednak kiedy ostatni raz widziałam tyle gwiazd. Stałam więc na pomoście w nocy podziwiając niebo, nie przeszkadzała mi nawet temperatura w okolicach 0 stopni. No dobra, przeszkadzała, ale nie aż tak, by od razu uciekać do chatki.
Zimna koza
Przyjeżdżając tutaj, założyliśmy, że domek posiada kozę, będzie więc nam ciepło. O ile ja nie zaryzykowałam z letnim śpiworem, tak mój Towarzysz Podróży – już tak. Ponieważ żadne z nas nie miało większego doświadczenia z kozą, to nie spodziewaliśmy się, że cały zapas brykietu skończy się już pierwszej nocy. Tak więc rano czekało nas zadanie – zdobycie drewna na opał.
Nie brzmi skomplikowanie, prawda? Zawłaszcza mając siekierę, piłę oraz mogąc korzystać z prywatnego lasku dosłownie przy chatce. Nam też tak się wydawało.
Wbrew moim oczekiwaniom – przygotowanie sobie opału na noc wymagało więcej pracy, niż się spodziewałam. Faktem jest, że nie miałam zbyt dużego doświadczenia w obsługiwaniu siekiery, a ona sama nie była największa, jednak szło wolno. Po kilku godzinach oraz kilku całkiem konkretnych odciskach na moich dłoniach (o czym napisałam w tekście dotyczącym konieczności posiadania apteczki) zapas drewna był gotów, my zaś mogliśmy udać się na obiad… oraz zwiedzanie okolic.
Zamek Korona Podlasia, Grabarka i Błękitna Cerkiew
Okolica obfituje w atrakcje turystyczne. Ponieważ chcieliśmy odpocząć nie zdecydowaliśmy się na cały dzień zwiedzania, wybraliśmy jedynie trzy atrakcje.

Pierwszą był zamek zbudowany własnoręcznie z kamieni polnych przez Jerzego Korowickiego. Jest to dość znany obiekt, co prawda prywatny – jednak właściciel zezwala na odwiedziny. Do dyspozycji gości jest wygodny parking oraz mały sklepik wewnątrz.
Sam zamek sprawia ogromne wrażenie, zwłaszcza wiedząc, że został wykonany samodzielnie przez pana Jerzego. Posiada on dwie kondygnacje oraz górującą nad całością wieżę, z której można podziwiać piękno okolicy. Dodatkowo obok znajduje się fosa (w czasie naszej wizyty sucha) wraz z mostkiem, grill z imponującym stołem oraz wielka altana, która była jeszcze budowana. Z tyłu powstawała także ziemianka.

Kolejnym krokiem wycieczki była Grabarka. Jest to wyjątkowe miejsce dla prawosławnych, gdzie pielgrzymi tradycyjnie pozostawiają pamiątkowe krzyże. Ich las roztacza się na wzgórzach – jedne są kamienne, inne drewniane. Jedne stare, inne dopiero co przyniesione. Niektóre mają dołączone tasiemki czy nawet wianki, często też pojawiają się dedykacje. Na szczycie wzgórza znajduje się drewniana cerkiew.

Ostatnim punktem programu była błękitna cerkiew, czyli zabytkowa budowla w Koterce. Miejsce to znajduje się niemal przy granicy z Białorusią, na malowniczych bagnach. Wraz z „cudownym źródełkiem” stanowi miejsce pielgrzymek. Na samym początku wiosny byliśmy jednak tam kompletnie sami – co w połączeniu z bliskością granicy (o czym przypominało nam wiele znaków i zakazów) było ciekawym przeżyciem. Ta błękitna cerkiewka zrobiła na mnie nawet większe wrażenie niż bogata Grabarka.

Resztę czasu spędziliśmy na odpoczynku, zgodnie z założeniami. Poruszę tutaj jeszcze jeden aspekt.
Różnice temperatur
Krótko przed tym wyjazdem kupiłam dwa termometry z zapisem temperatury, by móc na bieżąco sprawdzać, w jakich warunkach przyszło nam spędzić noc – zarówno w namiocie (czy jak w tym przypadku – w domku), jak i na zewnątrz. Temperatura w prognozie nie zawsze musi zgadzać się z rzeczywistością, zwłaszcza w lesie, a manualne termometry trzeba… no właśnie, manualnie sprawdzać. Co w czasie snu może być utrudnione.
Pierwsza noc była stosunkowo chłodna, na zewnątrz temperatura spadła w okolice 0 stopni. W domku zaś wieczorem, koło godziny 20 nagrzaliśmy do około 22 stopni i już po kilku godzinach, w okolicach północy, temperatura spadła do 12. Obudziło to mojego Towarzysza Podróży który dołożył do ognia. Historia się powtórzyła – po pierwszej rano temperatura osiągnęła 22 stopnie, by przed siódmą rano spaść do niecałych 12 i obudzić tym mistrza ognia.
Potwierdziliśmy tym nasze wcześniejsze obserwacje, że chińskie śpiwory (których recenzja jest w planie) dają komfort do około 12 stopni, co nawet zgadza się z obietnicami producenta, który podaje temperaturę komfortu +11 stopni (co prawda mężczyźni powinni patrzeć bardziej na temperaturę limitu, ale zrzucę to na brak ciepłej piżamki).
Druga noc była już cieplejsza – minimalna temperatura na zewnątrz to około 10 stopni. Późnym wieczorem, w okolicach północy mieliśmy w chatce ponad 25 stopni, mistrz ognia został obudzony dopiero w okolicy 7 rano gdy temperatura spadła do niecałych 14 stopni. Jednak zapewne nie obudziło go zimno, a zegar biologiczny – jest tym dziwnym człowiekiem, który naturalnie potrafi budzić się nawet przed 6.

Czy warto było szaleć tak…
Warto czasem zmienić swój schemat wycieczek, zwłaszcza gdy propozycja sama puka do drzwi. Co prawda, nie udało nam się „poleżeć i nic nie robić”, jak mieliśmy to w planie, zamiast odpoczywać zwiedzaliśmy oraz przygotowałam materiał na kolejne teksty; jednak nie żałuję. Warto tutaj znowu zaznaczyć, że chatka, w której mieliśmy przyjemność spać, znajdowała się dopiero w czasie testów. Sporo się jeszcze w niej zmieni, chociażby drewno będzie dostarczane gościom.
Ciężko jednak mieszczuchowi bez doświadczenia przygotować odpowiednią ilość opału na noc, w dodatku bez większych kontuzji. Jak zawsze – zabrakło nam czasu, w planie mieliśmy jeszcze spacery po okolicy, jednak zmiana pogody nam to uniemożliwiła. Będę więc wyszukiwać więcej takich okazji, być może upolujemy jakąś publiczną chatkę na szlaku w polskich (bądź zagranicznych!) górach.
Komentarze
Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.