Miejsce akcji: mała polanka gdzieś w okolicach Lillehammer
Jednego wieczora, szukając noclegu na wysokości Lillehammer, natrafiliśmy na drogę leśną, na końcu której była mała polanka. Zaparkowaliśmy więc auto i rozłożyliśmy namiot dosłownie kilka metrów dalej. Wyjątkowo, jak na Norwegię, się rozpogodziło – przez co temperatury nocą spadły bardziej, niż zwykle. O czym wówczas jeszcze nie wiedzieliśmy.

Sprzęt rozłożony, gorący obiad zjedzony, mi nadal zimno. Czemu? Do dzisiaj nie wiem. Może „taki dzień”, może zmęczenie wyprawą (byliśmy tam już ponad tydzień), drobna infekcja czy nawet zmiana pogody. Postanowiłam więc, że nie ma na co czekać – herbatka, butelka z wrzątkiem do śpiwora i spać. Po chwili poprosiłam o drugą i położyłam się, czując przyjemne ciepełko wokół mnie…
Na wstępie zaznaczę – mój organizm ma problemy z termoregulacją, o czym wiedziałam wcześniej, ale co oczywiste – jest to zupełnie inaczej odczuwalne w domu niż w terenie. Dlatego ta sytuacja raczej nie zdarzy się zdrowej osobie – ale nic nie stoi na przeszkodzie, by wyciągnąć wnioski z mojej przygody.
Lodowata pobudka
Obudziłam się koło 3-4 rano kompletnie przemoczona. Wełniana bielizna, którą miałam na sobie (koszulka i legginsy), była kompletnie mokra. Jedwabne prześcieradło – także. Śpiwór puchowy na całe moje szczęście dopiero zaczynał być wilgotny. Nie muszę dodawać, że przy dwóch stopniach na zewnątrz było mi zimno. BARDZO zimno.
Wiedziałam, że obok stoi auto. Z podgrzewanymi siedzeniami i kocami.
Wiedziałam, że obok śpi człowiek. Wystarczyło go obudzić i powiedzieć, by mi pomógł.

Nie byłam w stanie. Obudziłam się tak przemarznięta, że nie byłam w stanie zrobić nic. Powtarzałam tylko cicho ‘zimno’ i tyle. Sięgnięcie po kluczyki czy wydanie z siebie bardziej skomplikowanego komunikatu było wówczas całkowicie poza moim zasięgiem.
Leżałam więc tak w mokrym ubraniu, w śpiworze, półprzytomna, trzęsąc się z zimna (oraz już z bólu, bo ten poziom przemarznięcia boli jak oblanie wrzątkiem – nie pytajcie skąd wiem) próbując przetrwać. W końcu mój organizm się ogarnął, wełna nie pozwoliła całkowicie się wychłodzić i zasnęłam.
Trudny poranek i powrót do żywych
Obudziłam się rano w kiepskim stanie. Nadal było mi zimno, ale na szczęście już nie aż tak. Nadal nie byłam w stanie myśleć, normalnie komunikować się, ba – nie byłam w stanie wziąć większego wdechu. Towarzysz podróży, rozumiejąc komunikaty jak „herbatka”, „zimno”, pomógł mi przenieść się do auta, owinął w koce, dał do ręki kubek ciepłego napoju i spakował cały nasz sprzęt.
Wróciłam do życia dopiero po kilku godzinach jazdy. Kolejną już noc spędziliśmy w hotelu (ah, to rozstawianie namiotu do wyschnięcia w Radissonie).

Dlaczego prawie zamarzłam w namiocie
No dobra, ale co tak naprawdę się stało?
Błąd pierwszy – napisałam wcześniej, że mój organizm nie ogarnia zbytnio termoregulacji. Raz na jakiś czas coś mu się „psuje”. O ile przed zaśnięciem jest mi zimno, bo wyłączył ogrzewanie – tak po zaśnięciu ustawienia się przestawiają i przypominam mały grzejniczek. Dowiaduję się o tym, budząc się w mokrej pościeli. Jednak o ile w domu wystarczy odwrócić kołdrę, tak ze śpiworem jest trochę gorzej.
Drugi błąd – nie doszacowaliśmy pogody. To była już kolejna noc z rzędu, niemal ciągle padało (to w końcu Norwegia), ekwipunek nie był może mokry, ale do pierwszej świeżości dużo mu brakowało. Tej nocy mieliśmy bezchmurne niebo, przez co rośnie amplituda temperatur. W tę gorszą dla nas stronę.
Trzeci błąd – brak backupu. Nie mieliśmy na wyciągnięcie ręki ani ogrzewaczy, ani dodatkowych koców. Oczywiście, wszystko było w plecaku dosłownie pół metra dalej, jeszcze więcej rzeczy było w aucie, ale wówczas były dla mnie nieosiągalne. Od tej nocy niemalże zawsze mam na wyciągnięcie ręki chociaż ogrzewacz.

Błąd czwarty – brak doświadczenia. Ciężko to nazwać błędem, każdy kiedyś się uczy, ale nie zawsze warto jest ślepo wierzyć innym, zwłaszcza kiedy się ma specyficzny organizm. Multum razy widziałam w internecie zapewnienia, że przecież jak będzie ci za zimno, to zdążysz się obudzić i dojść do auta. No nie. Obudziłam się, gdy już nie byłam w stanie wypowiedzieć prostego zdania.
Błąd piąty – dodatkowa butelka z wodą. Nie, butelki z wodą nie otworzyły się w namiocie, obie pozostały perfekcyjnie szczelne. Wydaje mi się jednak, że gdybym nie dołożyła tej drugiej (lub przynajmniej wyjęła ją na czas), to o ile wieczorem byłoby mi chłodniej, tak po zaśnięciu nie spociłabym się aż tak bardzo.
Błąd szósty – brak komunikacji. Na towarzysza podróży nie mogę narzekać, wręcz przeciwnie (wcale nie zobaczy tego tekstu, no skąd) – mamy prosty podział obowiązków, dogadujemy się bez problemów. ALE nie czyta on w moich myślach i ma prawo, zwłaszcza na naszej pierwszej wyprawie, nie zrozumieć komunikatu ‘zimno’. No zimno, mi jest przecież zawsze zimno, powtarzam to przy każdej okazji, czemu więc miałby się tym bardziej przejąć? Dopiero po czasie dowiedział się, jak bardzo wówczas przemarzłam – gdy dojechaliśmy do hotelu to sama chciałam wyprzeć to z pamięci, stojąc godzinę pod prysznicem. Nauczyłam się więc, że w plenerze warto ustalić wcześniej „safe word” – jakiś prosty komunikat czy nawet gwizdek, by świeżo obudzony człowiek zrozumiał, że pomoc jest potrzebna.

Co pomogło mi przetrwać zimną noc w namiocie
Sprzęt. Co prawda, puchowy śpiwór nie lubi się z wilgocią (i to bardzo), ale spałam jeszcze w jedwabnym prześcieradle i wełnianej bieliźnie. Zarówno jedwab, jak i wełna nie tracą całkowicie swoich właściwości termicznych po przemoczeniu, przez co prościej byłoby mi się rozgrzać.
Zbyt wielu zdjęć z tej nocy z oczywistych względów nie posiadam (poza tą jedną fotką obozu z tej nocy), dorzucam więc fotografie z tej wyprawy, Bo czemu nie.
Tekst ten wysłałam do towarzysza podróży, by sprawdził czy moja pamięć już nie zawodzi. Stwierdził, że fakt, to była zimna noc: „też mi nos zmarzł”…
Komentarze
Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.