Zobaczmy fajny kamień!
Rok 2021. Po bardzo długim i skomplikowanym procesie decyzyjnym (czyli rzuconym ot tak w dyskusji „jedziemy do Norwegii?”) wraz ze świeżym wówczas Towarzyszem Podróży zapakowaliśmy się w auto i po raz pierwszy znaleźliśmy się na Półwyspie Skandynawskim. Była to nasza pierwsza wspólna, poważniejsza podróż, tak że potrzebowaliśmy czasu, by się dograć. Jednak już wtedy stosowaliśmy zasadę – ja przygotowuję sprzęt przed wycieczką, Towarzysz Podróży przygotowuje wycieczkę i atrakcje. Znałam więc kierunek podróży, ale byłam kompletnie nieświadoma szlaków i tras, jakie chcemy zrobić. Co zaowocowało później.

Ponieważ oboje nie mieliśmy większego doświadczenia, podczas tej wycieczki mieliśmy całkiem sporo przygód. Do tej pory opisałam eksperymenty z tarpem oraz noc zakończoną hipotermią.
Jednym z punktów naszej wycieczki był Kjeragbolten, czyli ten popularny kamień wiszący nad przepaścią. Dzień przed zanocowaliśmy w namiocie w pobliżu, rano po śniadaniu podjechaliśmy na parking, zapłakaliśmy kilkukrotnie nad ceną i na szlak! Ponieważ nie miałam pojęcia, co nas czeka, zdałam się na organizatora, który optymistycznie stwierdził: „to prosta trasa, Norwegowie chodzą tam w klapkach!”.
Założenia kontra rzeczywistość
Gdy doszliśmy do punktu startowego, szybko zrewidowałam te zapewnienia.
Nie, to nie był prosty szlak.
Nie, nawet Norwegowie nie chodzą tam w klapkach.
Nawet jeśli – nie jesteśmy w stanie utrzymać tempa norweskich emerytów!
Sam początek trasy na Kjeragbolten to wspinaczka w górę po gładkiej skale z zabezpieczeniem w postaci łańcuchów. Internet mówi, że przy dobrej pogodzie są one zbędne, jednak przy moim wątpliwym wzroście i krótkich nogach w wielu miejscach musiałam po prostu się wciągać.

Kompletnie nie byłam na coś takiego przygotowana. Ani fizycznie, ani psychicznie, ani tym bardziej sprzętowo. Oczywiście – mamy oboje mózg, nie poszliśmy na ten szlak w klapkach – mieliśmy porządne obuwie, jednak ja potrzebowałabym także rękawiczek (na łańcuchy) oraz lepszej ochrony przed wiatrem, zwłaszcza głowy.
Zacisnęłam jednak zęby i stwierdziłam: „ja dam radę!”.
Jeden krok, drugi krok, dziesiąty, przerwa na odzyskanie oddechu i znowu. Znowu. Z każdym pokonanym metrem było mi coraz ciężej – zimny wiatr niszczył resztki motywacji, skóra wręcz paliła od wciągania się na łańcuchach (nadwrażliwość, nie polecam). Teoretycznie pokonałam ten odcinek, jednak w praktyce – to on pokonał mnie. Byłam zmarznięta, przez wiatr zaczęła boleć mnie głowa, byłam zrezygnowana i zwyczajnie się poddałam. Powiedziałam więc wprost mojemu Towarzyszowi Podróży, że mam dość, że nie ma szans, bym dotarła do końca tego szlaku i z powrotem.
Nie był zadowolony, jednak zrozumiał. Zaproponowałam, że wrócę do auta sama – zapłaciliśmy za parking, chciał zobaczyć ten kamyk, bez problemu dojdzie do końca. Nie zgodził się – wrócił ze mną. Kilka razy po drodze zgubiliśmy drogę, ale finalnie udało się dotrzeć.
No dobra, ale co tu poszło nie tak?
Przygotowanie oraz komunikacja między nami.
Towarzysz Podróży jest niepoprawnym optymistą. Ja – wręcz przeciwnie. Założył, że nie ma sensu ostrzegać, przecież damy radę. Zwykle owszem, jakoś nam wychodziło – jednak nie tym razem. Ja zaś potrzebowałam kompletu informacji.
Gdybym wiedziała, jak dokładnie wygląda trasa, jaki jest poziom ekspozycji, że początek składa się z łańcuchów, to zupełnie inaczej bym się przygotowała – zarówno mentalnie, jak i sprzętowo. Nadal ten fragment byłby dla mnie wymagający, jednak nie aż tak.
Czy żałuję? Nie.

Z perspektywy czasu wiem, że jestem w stanie bez większych problemów przejść ten szlak (i z powrotem). Nawet więcej – wówczas także byłam go w stanie przejść. Skończyłoby się zapewne wyczerpaniem psychicznym i infekcją, ale zaliczylibyśmy kamień, zwłaszcza, że to właśnie początek trasy był najbardziej wymagającym fragmentem, potem czekał nas jedynie spacerek.
Mimo to nie żałuję. Dobrze pamiętam, jak się wówczas czułam, dobrze pamiętam, jak miałam dość – kontynuacja wycieczki nie byłaby przyjemnością, byłaby tylko niepotrzebnym ryzykiem. Najważniejszy jednak jest fakt, że mimo mojego podejścia „ja dam radę, ja się nie poddam” pozwoliłam sobie na rezygnację. i to mimo utraconych kosztów.
Ważne jest, by w górach (oraz ogólnie w terenie) wiedzieć, kiedy trzeba zacisnąć zęby i zmusić się by iść dalej, a kiedy trzeba powiedzieć „stop!” nawet na teoretycznie prostym szlaku.
Odpowiednie towarzystwo
W tej historii ważny jest jeszcze jeden aspekt – wybór odpowiedniego towarzystwa. Mimo że nie znaliśmy się wówczas najlepiej, mimo, że on chciał zobaczyć ten nieszczęsny kamień i był w stanie samodzielnie to osiągnąć, mimo że teoretycznie powinnam była dać radę dojść do auta sama, co mu nawet wprost zaproponowałam, to postanowił zadbać o moje bezpieczeństwo i wróciliśmy razem.

Dziś wiem, że puszczenie mniej samej nie byłoby najmądrzejsze – zejście było jeszcze trudniejsze niż wejście, a jeden źle postawiony krok mógł skończyć się bolesnym sturlaniem się w dół. Wsparcie było mi wówczas niezbędne. Tym bardziej doceniam jego decyzję. Tym bardziej doceniam, że trafiłam na towarzysza, na którym mogę polegać – nie tylko gdy jest fajnie i przyjemnie.
W górach (ale także ogólnie w terenie) jesteśmy za siebie nawzajem odpowiedzialni. Nieważne, czy rozmawiamy o spacerze nad Morskie Oko, zdobywaniu ośmiotysięczników czy piwie na ognisku w lesie obok domu – wyszliśmy razem, więc powinniśmy wrócić razem. Czasem będzie to wymagać od nas rezygnacji z marzeń czy poniesienia kosztów, czasem będziemy uważać, że dana osoba „przesadza”, że dałaby radę – mimo to powinniśmy trzymać się razem i nie zostawiać naszych towarzyszy samych. Jak widać na załączonym obrazku – nawet czyjeś zapewnienia „dam radę wrócić sama” mogą być tylko objawem wyrzutów sumienia, nie racjonalnej oceny sytuacji.
Chodźmy więc w las, w góry czy ogólnie w teren z odpowiedzialnymi ludźmi, sami też bądźmy takimi dla innych.
Komentarze
Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.