Podstawowe informacje
Na start kilka informacji o samej wyspie. Madera to portugalski region autonomiczny leżący na Oceanie Atlantyckim, na północ od hiszpańskich Wysp Kanaryjskich. Archipelag składa się z kilku wysepek z dominującą wyspą główną, Maderą. Językiem urzędowym jest portugalski, jednak przez popularność turystyki można się zwykle dogadać po angielsku (czasem nawet po polsku). Walutą jest euro – w większości miejsc można płacić kartą, jednak są i takie, gdzie przydatna jest gotówka. Wyspa jest w strefie Schengen, czyli do wjazdu na nią wystarczy dowód osobisty.
Madera nazywana jest wyspą wiecznej wiosny przez swój klimat: średnia temperatura w najzimniejszych miesiącach na wybrzeżu wynosi około 20°C za dnia, w najcieplejszych zaś 26°C. Nocą jest zaledwie kilka stopni chłodniej. Temperatury powyżej 30°C zdarzają się rzadko. Zaznaczę tu jednak, że temperatura odczuwalna potrafi być znacznie wyższa. Dość szybko to zauważyliśmy – po wyjściu z samolotu mimo ~22°C na termometrze niemal się ugotowaliśmy w podróżnych dresach, mimo że ja należę do ciepłolubnych osobników. Północ wyspy jest znacznie bardziej deszczowa przez zatrzymujące fronty atmosferyczne góry.
Na wyspę można dolecieć bezpośrednio z Polski tanimi liniami, chcąc oszczędzić warto szukać czarterów last minute (zdarzają się oferty w dwie strony za mniej niż 400 zł z bagażem rejestrowanym) lub połączeń z przesiadką np. w Londynie (uwaga, potrzebny będzie paszport). Lot bezpośredni trwa około 5 godzin, lotnisko znajduje się 20 minut jazdy od stolicy, Funchal.
O tamtejszym lotnisku krążą legendy. Przez ukształtowanie terenu trudno było znaleźć odpowiednie miejsce na wyspie, dlatego jeszcze kilkadziesiąt lat temu pas startowy był stosunkowo krótki. Fakt ten wraz z mocnymi wiatrami, bliskością gór i oceanu przyczynił się do serii katastrof lotniczych w latach 70. Zadecydowano wówczas o wydłużeniu pasa startowego, co było ogromnym projektem inżynieryjnym oraz stworzyło wymóg posiadania specjalnego certyfikatu dla pilotów chcących lądować na wyspie. Fragment plaży i oceanu osuszono i utwardzono, wybudowano 180 wysokich na 120 m kolumn (które można podziwiać, jadąc wijącą się między nimi główną drogą) i oparto na nich wydłużoną część lotniska. W razie trudnych warunków atmosferycznych samoloty przekierowywane są albo na Wyspy Kanaryjskie, albo na jedną z wysepek archipelagu Madery. Po tych zmianach lotnisko stało się w pełni bezpieczne. Warto jednak mieć na uwadze, że lądowanie może być… specyficzne. W czasie naszego lotu pilot najpierw gwałtownie skręcił, później zaś dość szybko podszedł do lądowania, które do miękkich nie należało. Mnie się podobało, jednak osoby z lękiem przed lataniem mogłyby być przeciwnego zdania.
Warto wiedzieć przed przyjazdem
Madera to góry. Warto o tym pamiętać. Nieważne, gdzie się zatrzymamy, nawet w stolicy spacer do byle Biedry (jest to przecież portugalska marka!) wymaga pokonania przynajmniej kilku pięter przewyższeń. Poza lewadami (kanałami doprowadzającymi wodę z północy wyspy na południe) większość szlaków to przewyższenia. Góry to także zmienność pogody. O ile na wybrzeżu jest ciepło, o tyle wewnątrz wyspy warunki bywają różne. Deszcz, gigantyczna mgła czy silny wiatr – wyspa potrafi pokazać swój charakter. Najniższą temperaturą, jaką mieliśmy w czasie majowego pobytu, było około 8°C w lesie wawrzynowym. Bezpośrednio przed wyjściem na szlak warto sprawdzić panujące na nim warunki i zaopatrzyć się w albo cieplejsze ubrania wraz z kurtką przeciwsłoneczną albo krem z mocnym filtrem.
Lecąc na wyspę, warto więc spakować ubrania zarówno ubrania letnie, jak i te na gorszą pogodę. Jeśli chcemy poruszać się po szlakach, niezbędne będą sprawdzone buty trekkingowe, przydadzą się także kijki. Dodatkowo środki odstraszające komary, mocny filtr przeciwsłoneczny oraz czapka czy kapelusz. Te ostatnie w razie potrzeby można kupić na miejscu.
Transport publiczny na wyspie istnieje i możliwe jest poruszanie się autobusami, my jednak zdecydowaliśmy się na wypożyczenie auta. W tym miejscu warto przypomnieć, że wyspa jest dość mocno górzysta. Już na głównej drodze biegnącej wzdłuż wybrzeża zdarzają się strome podjazdy nawet do kilkunastu procent a po wjechaniu w głąb wyspy robi się jeszcze ciekawiej. Największe nachylenie przedstawione na znaku, jakie spotkaliśmy, wynosiło 20% (czyli droga na odległości 100 m wznosi się o 20 m), jednak niektóre dróżki były jeszcze bardziej strome. Kierowca powinien być tego świadom przed wyborem auta. My jeździliśmy manualem 1l, dał radę, ale miejscami miał nas dość. Dla własnego komfortu warto wybrać wypożyczalnię z pełnym ubezpieczeniem oraz odbiorem i odstawieniem auta przy lotnisku.
Plażowanie
Jeśli ktoś liczy na urlop spędzony na plażowaniu… to nie ten kierunek. Oczywiście można, zwłaszcza, że temperatura wody waha się od 17 do 22 stopni, nikt nie zakazuje! Ponieważ jednak wyspa ma pochodzenie wulkaniczne, większość plaż jest szaroczarna i kamienista. Jest dosłownie kilka miejsc na wyspie z białym piaskiem, jednak nawet tam nie wszędzie da się znaleźć wygodne wejście do wody. Jeśli chcemy plażować lub uprawiać sporty wodne, warto więc zaopatrzyć się w buty do wody. Do dziś pamiętam moje próby wyjścia z oceanu z deską surfingową. Bolało.
Jedyną piaszczystą plażą, jaką odwiedziliśmy, była Praia de Machico.
Jest to dość popularne miejsce z promenadą, betonowym molo oraz restauracjami czy licznymi barami. Plażę tę wyróżnia poza piaskiem bliskość lotniska a więc widok przelatujących co chwilę samolotów.
Surfing
Madera jest za to świetnym miejscem do uprawiania sportów wodnych. Ciepła woda, ocean, fale – czego chcieć więcej? No dobra, przydałoby się piaszczyste wejście do wody. Zaryzykowałam (raz się żyje) i wykupiłam lekcję surfowania. Nigdy wcześniej nie miałam doświadczenia z tym sportem, ale skoro jestem już na miejscu, czemu nie skorzystać? Wybrałam szkołę prowadzącą lekcje w Alagoa beach, Rua da Alagoa (oferują transport z Funchal, my przyjechaliśmy sami).
Miasteczko jest malutkie, klimatyczne, bardzo nastawione pod surferów. Przed samą lekcją obejrzeliśmy North Mills Distillery (destylarnię rumu, wejście za darmo) oraz zrobiliśmy krótki spacer wzdłuż wybrzeża.
Lekcja zaczęła się krótką rozgrzewką. Następnie grupa została podzielona: początkujący uczyli się jak w ogóle stanąć na tej desce, bardziej zaawansowali mieli osobne zajęcia (z polską instruktorką). Później dobór pianek, desek (początkujący większe, stabilniejsze, zaawansowani węższe, bardziej zwrotne), koszulek, by instruktorzy wiedzieli, kto jest od nich, i do wody. Zajęcia prowadzono w zatoczce, w ciągu mojej lekcji fale były małe, ale w zupełności wystarczające na pierwszy raz. Często jednak bywają tam znacznie większe. Plaża jest tam mocno kamienista, podobnie jak wejście do wody – trzeba bardzo uważać, jak się staje oraz gdzie ląduje po upadku z deski.
W wodzie wylądowałam z bardziej zaawansowaną grupą. Dostaliśmy instrukcje na temat tego, jak pływać i gdzie zeskakiwać z deski (by nie zostać wyrzuconym na kamienie). Siedząc wcześniej na plaży i oglądając lekcje innych osób, zastanawiałam się, dlaczego oni nie łapią fal – przecież stanięcie na takiej desce nie może być aż takim dużym problemem. Ja na pewno poradzę sobie dobrze! Szybko zrozumiałam w czym problem. Faktycznie, samo stanięcie na desce i utrzymanie się na niej nie było dla mnie trudne, zwłaszcza że regularnie ćwiczę równowagę. Problemem było wyczucie, kiedy na tej desce stanąć. To była czarna magia. Instruktorka po kolei pokazywała nam, gdzie wypłynąć, wybierała za nas falę, wypychała i mówiła, kiedy i jak długo wiosłować oraz kiedy wstać. Próbowałam kilkukrotnie sama sobie poradzić i zawsze kończyło się tak samo: wstaję, fali nie ma, hop do wody.
I tak około trzech godzin. Instruktorka, płynięcie na desce, hop do wody przed kamieniami, walka z falami, by wypłynąć z powrotem (na dużej desce wygodniej się staje, ale pływanie na niej na leżąco jest znacząco trudniejsze, zwłaszcza dla małych ludzi z krótkimi rękami), chwila odpoczynku podczas czekania na swoją kolej (bardzo ważna rzecz!) i tak w kółko. Lekcja skończyła się, gdy fale przesunęły się zbyt blisko brzegu. Niby nie trwała bardzo długo, ale pod koniec byłam tak zmęczona, że nie dałam rady sama wynieść tej deski z wody. Zwłaszcza, że nie miałam butów do wody, a kamienista plaża i moja średnio działająca kostka bardzo utrudniały to zadanie.
Ważna informacja dla posiadaczy dłuższych włosów – trzeba je bardzo dobrze związać. Wielokrotnie miałam całą twarz zasłoniętą włosami mimo warkocza, nie ułatwiało to pływania.
Ta przyjemność kosztowała mnie 50€, płatność gotówką albo revolutem po lekcji. Rezerwowałam miejsce wcześniej przez stronę.
Obserwacja delfinów i wielorybów
Madera to perfekcyjne miejsce, by podziwiać delfiny, wieloryby a czasem nawet orki w ich naturalnym środowisku. Na wyspie jest mnóstwo firm organizujących różnego rodzaju wycieczki w celu obserwacji tych przepięknych zwierząt. Po długich poszukiwaniach udało mi się znaleźć firmę spełniającą moje wymagania… dobra, nie będę oszukiwać, po prostu wybrałam firmę poleconą przez parę podróżników, których podglądam na IG, z gwarancją zwrotu pieniędzy, gdybyśmy nie trafili na zwierzęta.
Firma ta (oraz zapewne większość innych) zatrudnia spotterów – osoby zajmujące się wypatrywaniem zwierząt, by załoga łodzi wiedziała gdzie się kierować. Nie korzystają z echolokacji, by nie utrudniać delfinom nawigacji. Wycieczka rozpoczęła się w Porto de Recreio da Calheta, koło biura firmy.
Zostawiliśmy tam rzeczy, zabierając jedynie wodę (nie można brać ze sobą plecaków, nie ma tam po prostu miejsca), dostaliśmy nadmuchiwane kamizelki ratunkowe i zostaliśmy podzieleni na dwie łódki. Firma, którą wybraliśmy, korzystała z RIB boats (motorówek pontonowych), zdolnych do osiągania naprawdę niezłych prędkości. Tutaj ważna uwaga przekazana nam przez załogę jeszcze przed wejściem: ze względu na charakter łódek miejsca na przodzie zapewniają najwięcej atrakcji w czasie płynięcia, miejsca z tyłu są najspokojniejsze. Oczywiście siedliśmy na samym przodzie.
W czasie prawie trzygodzinnej wycieczki udało się nam zobaczyć dwa gatunki delfinów. Pierwsza grupa (najprawdopodobniej delfin zwyczajny, pamięć mnie już zawodzi) była bardzo ciekawska i przyjazna, pływały dosłownie obok łódki, dając nam niesamowitą przyjemność oglądania ich z bliska. Drugim spotkanym gatunkiem był risso szary – te delfiny były znacznie większe, z daleka było widać białe blizny na ich ciałach, nie zbliżały się już tak chętnie do łódek, a nasi przewodnicy trzymali się z daleka. Na sam koniec wycieczki dowiedzieliśmy się, że w pobliżu znajduje się wieloryb oraz, że będziemy czekać, aż się wynurzy. Niestety, filmy nie oddają rzeczywistości, wieloryby nie pokazują się tak chętnie ludziom, wypływają głównie po to, by zaczerpnąć powietrza – ten gatunek raz na około 20 minut. Po długim czekaniu i pływaniu za pęcherzykami powietrza pojawiającymi się na powierzchni wody udało się. Najpierw zobaczyliśmy kawałek wynurzającego się ogromnego ssaka a potem charakterystyczną fontannę wody. Z daleka, przez krótką chwilę, ale i tak przeżycie było niesamowite.
Na sam koniec wycieczki załoga postanowiła dorzucić nam trochę atrakcji samym płynięciem. Osiągnęliśmy dość dużą prędkość, potem porobiliśmy kilka kółek już przed samym portem. Bardzo fajne zakończenie wycieczki.
Przez cały czas przewodniczka opowiadała nam o morskich zwierzętach, jednocześnie pokazując wydrukowane zdjęcia delfinów. Na łódkach znajdowali się także zawodowi fotografowie robiący zdjęcia na potrzeby badań naukowych – dostaliśmy do nich dostęp po wycieczce (link do dysku Google na maila).
W ofercie firmy była opcja pływania z delfinami. Oczywiście jako wielka miłośniczka wody i tych zwierząt skorzystałam. Tutaj ważna informacja. Nie jest to swobodne, komfortowe pływanie pomiędzy nimi – trzeba naprawdę dobrze radzić sobie w wodzie oraz mieć doświadczenie w snorkelingu. Gdy byliśmy koło pierwszej grupy, przewodniczka powiedziała, że jeśli chcę, mogę wchodzić. Oczywiście, że chciałam. To delfiny, nawet jakby było to morze arktyczne, to bym chciała. Dostałam maskę, rurkę oraz linę do ręki, której miałam się trzymać, będąc ciągniętą za łódką. Pływała wolno, ale mimo to w wodzie prędkość była bardzo mocno odczuwalna, utrzymanie się wymagało sporo siły oraz panowania nad ciałem, bo co chwilę mnie przekręcało. Mimo tych drobnych niedogodności było niesamowicie. Widzieć delfiny z łodzi to jedno, ale widzieć i słyszeć je w wodzie – to zupełnie inne wrażenie. Były przepiękne i tak, wydają identyczne dźwięki jak w filmach. Żałuję tylko dwóch rzeczy: że nie zapytałam wcześniej obsługi, czy mogę nurkować, oraz że nie wzięłam telefonu w etui do wody.
Na taką wycieczkę warto wziąć naładowany telefon nawet z dodatkowym powerbankiem (kręciłam tyle filmików, że bateria mi umarła), dużo wody oraz ubranie chroniące przed wiatrem. Warto też pamiętać o ochronie głowy i uszu oraz okularach przeciwsłonecznych. Tak, też przez wiatr.
Jeśli chcemy pływać, w strój kąpielowy trzeba przebrać się przed wycieczką, na łódce nie ma ani miejsca, ani czasu. Powinien się mocno trzymać ciała, mój kilkukrotnie chciał zostać w morzu. Po kąpieli niestety nie ma możliwości przebrania się. Warto oczywiście zabrać ręcznik, a dla wrażliwszych na zimno coś ciepłego do ubrania. W czasie naszej wycieczki pogoda była średnia, uciekaliśmy łodzią przed deszczem. Woda była stosunkowo ciepła, jednak pod koniec pobytu w niej było już mi zimno, później trochę marzłam na łódce. Jeśli wybieracie miejsca na przodzie, nie rzucajcie ręcznika na pokład, może wypaść.
Ta przyjemność kosztowała nas 55€ za głowę, płatność online przy rezerwacji (policzyło mi kilka euro prowizji, nie wiem czemu), pływanie między delfinami kosztuje dodatkowo 20€, płatne gotówką po wycieczce (można zrezygnować i nie wejść do wody). Obok biura znajduje się bankomat.
Po zakończonej wycieczce poszliśmy do restauracji obok na śniadanie w Golden Calcheta – polecam.
Kolejka linowa i ogród botaniczny
Lubię kwiatki. Bardzo lubię kwiatki. Od momentu przylecenia na wyspę podziwiałam tamtejszą florę – współtowarzysz podróży (chociaż pewnie chwilami uważał się za współtowarzysza niedoli) co chwilę musiał słuchać o roślinkach. Tę znam! Tę mam! Popatrz, to jest moja ulubiona palemka, taka duża jest w naturze! O, tego nie znam, będę więc siedzieć 10 minut na ziemi z telefonem w ręku, próbując znaleźć, co to jest (dobra, miałam prawa nie rozpoznać endemicznej dla tego regionu pietruszki wyglądającej jak dziwna palma).
Oczywiste więc było, że odwiedzimy ogród botaniczny w Funchal. Plan był prosty: jedziemy do miasta, wjeżdżamy stamtąd kolejką linową niemal pod sam ogród, robimy tam spacerek, powrót kolejką. Co może pójść nie tak? No właśnie, wszystko… ale o tym później. Najpierw sama wycieczka.
Kolejka linowa Funchal-Monte startuje na wybrzeżu miasta, a kończy koło ogrodu botanicznego. Jej trasa ma długość 3200 m oraz około 300 m przewyższeń, które pokonuje w 15-25 minut. Wagoniki jeżdżą co chwilę, także nawet specjalnie nie czekaliśmy. W czasie jazdy widzimy z góry lokalne zabudowania – kręte uliczki, domy, ogrody, lasy i rozciągający się po horyzont ocean.
Następnie krótki spacer, pozbycie się ciężko zarobionej gotówki i jesteśmy w ogrodzie.
Tutaj pojawia się mój pierwszy błąd. Jak już wspomniałam, Madera to bardzo górzysta wyspa. Funchal nie jest wyjątkiem. Ogród botaniczny jest położony na zboczu górki, od 150 do 300 m n.p.m. Niby nic, jednak ponieważ wybraliśmy się tam po dość wymagającym szlaku, licząc na odpoczynek, to nam trochę nie wyszło.
Błąd drugi: temperatura. O ile w Funchal przyjemnie się roztapiałam, o tyle tak sam ogród botaniczny (cień, wilgotność) przywitał mnie chłodkiem, na który nie byłam przygotowana.
Błąd trzeci: godziny. Zanim wstałam skoro świt (o 10), zanim zjedliśmy śniadanie, zanim zrobiłam z siebie człowieka, zanim dojechaliśmy, minęło trochę czasu. My mogliśmy posiedzieć w ogrodzie do późna, jednak ostatni kurs kolejki ma miejsce koło godziny 17 (warto każdorazowo to sprawdzić), a powrót z buta w dół raczej średnio nas zadowalał. Także obejrzeliśmy cały ogród, brakowało mi jednak czasu, by nacieszyć się roślinkami.
Sam ogród jest całkiem ciekawy. Różnorodne strefy tematyczne, knajpa, punkty widokowe – idealne miejsce do spędzania czasu (jak się go ma…) wśród przyrody. Brakowało mi tylko tabliczek z nazwami roślin, ale cóż, nie można mieć wszystkiego. Darmowe toalety i miejsce z wodą pitną (chyba pitną, nie narzekałam) znajdują się na terenie parku.
Koło ogrodu botanicznego odbywają się też Carreiros do Monte – Descida Carro de Cestos Camacha, czyli zjazdy z Monte w saniach wiklinowych. Nie skorzystaliśmy, lecz wspominam, bo jest to jedna z popularniejszych atrakcji.
Kolejka linowa w dwie strony – 18€ / duży człowiek
Ogród botaniczny – 7.50€ / duży człowiek
Achadas da Cruz wraz z kolejką linową
Achadas da Cruz Promenade to punkt widokowy i przepiękna promenada położona na wybrzeżu oceanu obok gigantycznych klifów. Do samego miasteczka dojedziemy autem, jednak do punktu można dostać się tylko kolejką linową. I to nie byle jaką: to najbardziej stromy obiekt w Europie, jej kąt nachylenia wynosi aż 98%. Opiera się jedynie na dwóch filarach umieszczonych na początku i na końcu, pomiędzy którymi na rozwieszonej linie poruszają się dwa wagoniki. Nic więc dziwnego, że gdy ją zobaczyłam, to chciałam zrobić odwrót do samochodu, zwłaszcza że pogoda byłaby idealnym tłem do horroru.
Lecz od początku.
Kolejka linowa znajduje się kawałek za miasteczkiem, przed obiektem jest bezpłatny parking lub jeśli brak już miejsc (jak w naszym przypadku) staje się przy drodze i ostatni kawałek pokonuje pieszo. Bezpłatna toaleta dostępna.
Przyjechaliśmy dość późno, więc zostaliśmy wpuszczeni jako przedostatni goście – kolejni musieli obejść się smakiem. Po dość długim oczekiwaniu (kolejka to tylko dwa wagoniki), przewianiu i przemarznięciu, nieświadomi, że najlepsze dopiero przed nami. Strach ma wielkie oczy, sama podróż przebiegła bardzo komfortowo na podziwianiu widoków (ale internet mówi, że jak zawieje, to można poczuć) i po chwili byliśmy już na dole.
Gdzie wiało jeszcze bardziej. Ale było pięknie. Przy samym oceanie zlokalizowana jest promenada, którą można udać się na mniej więcej godzinny spacer, dookoła poletka uprawne i pojedyncze, klimatyczne zabudowania. Stamtąd też pochodzą przepiękne, instagramowe zachody słońca, jednak by móc je obejrzeć, trzeba przyjechać zimą, albo zostać w osadzie na noc. Podobno można tam wynająć domek, ale o tym dowiedziałam się, pisząc ten artykuł.
Kolejka kursuje od 8 do 18, przy mocnym wietrze jest wyłączana. Podobno jest samoobsługowa i na dole trzeba nacisnąć przycisk, jednak my trafiliśmy na sporo ludzi, więc nie było nawet takiej możliwości. Alternatywna trasa to kilkugodzinny trekking, także radzę zdążyć złapać swój wagonik.
Cena: 5€ / duży człowiek w dwie strony (tak mówi Google, ja nie pamiętam).
Ponta do Sol, Cascata dos Anjos (wodospad aniołów)
Wodospadów na Maderze jest multum. Duże, małe, znane, nieznane – co kto lubi. Ten konkretny dość mocno wyróżnia się na tle konkurencji będąc… darmową myjnią samochodową dla lokalnych mieszkańców. Oraz zimnym prysznicem dla odważniejszych turystów. Nikt oczywiście czystości wody nie gwarantuje, ale kto by się tam przejmował szczegółami.
Do rzeczy jednak. Wodospad Anjos możemy znaleźć na drodze ER101 (tak, wodospad spada bezpośrednio na drogę publiczną) koło miejscowości Ponta do Sol. Tam właśnie zaparkowaliśmy i wyruszyliśmy na krótki spacer. Nie jest to trudna trasa (nawet dla osób mniej zaawansowanych), za to pełna przepięknych widoków.
Przeszliśmy najpierw przez mokry (i śliski przez to) tunel, następnie przez Ponte do Caminho Real – ciekawy, kamienny mostek z zaokrąglonymi stopniami będący pozostałością starej drogi. Kolejnym punktem był widowiskowy łuk skalny z widokiem na ocean: idealne miejsce, jeśli chcemy mieć piękną fotkę. Pod warunkiem, że akurat nie będzie turystów. Na trasie pozostał jeszcze samoobsługowy sklep z bananami pochodzącymi z pobliskiego sadu i nasz wodospad.
Miejsce to jest popularne, więc warto przygotować się (psychicznie i czasowo) na kolejkę. Byliśmy w maju, czyli przed głównym sezonem turystycznym, lecz nawet wówczas ludzi trochę było. Mimo to – warto.
Punkt widokowy Cabo Girão Skywalk · Câmara de Lobos
Spacer po szklanym tarasie położonym na jednym z najwyższych klifów w Europie o wysokości niemal 600 m brzmi jak bezcenne doświadczenie, prawda? Na Maderze wystarczy 2€.
Taras widokowy Cabo Girão Skywalk znajduje się 20 minut autem od Funchal, zaparkujemy na darmowym parkingu dosłownie koło atrakcji. Można także dojechać autobusem miejskim. Bilety do nabycia są w automatach, wejścia pilnują bramki. Koło tarasu znajduje się także jeden z dwóch sklepów z pamiątkami, jakie spotkaliśmy na wyspie.
Pogoda na klifie bywa zmienna, warto być przygotowanym zarówno na piękne słońce, jak i na mgłę i nieprzyjemny wiatr. Nam się udało – mimo lekko zachmurzonego nieba widok był piękny. Ale zupełnym przypadkiem znaleźliśmy jeszcze lepszy na pobliskiej Lewadzie. Za darmo i bez tłumu innych turystów. Więcej o tym w części poświęconej szlakom.
Santana
Santana to malutkie miasteczko położone w dość niedostępnym miejscu, do niedawna odizolowane i dostępne jedynie drogą morską. Dziś to punkt obowiązkowy dla każdego turysty odwiedzającego wyspę. W miasteczku poza kilkoma knajpkami i całkiem dobrze zaopatrzonym sklepem z pamiątkami znajdziemy atrakcje główna – Casas de Colmo. To tradycyjne, charakterystyczne domy wiejskie z trójkątnym dachem sięgającym gruntu, kryte słomą, często malowane na biało z czerwono-niebieskimi akcentami. Miały chronić mieszkańców zarówno przed mocnym słońcem, jak i przed porywistym wiatrem. W centrum Santany znajdziemy kilka takich domków, które wraz z kwitnącymi kwiatami przed tworzą bajkowy krajobraz. W jednym znajduje się kwieciarnia nastawiona przede wszystkim na turystów, gdzie sprzedawane są cebule czy kłącza lokalnych roślin (sama wzięłam strelicję), w innym ręczna tkalnia połączona ze sklepikiem (piękne wyroby ale za miliony monet). Reszta była zamknięta.
W miasteczku znajdziemy także park tematyczny przybliżający kulturę wyspy (którego nie odwiedziliśmy), w okolicy lewady i kolejkę linową.
Miradouro da Eira da Achadah – punkt widokowy z huśtawką
Na Maderze nie brakuje punktów widokowych. Wspomniałam już o szklanym tarasie, teraz przyszła kolej na widok z huśtawkami. Nie ma tu zbyt dużo atrakcji, ot, punkcik, gdzie warto zatrzymać się, wracając z mglistego lasu (o nim więcej w części o szlakach), zrobić ładne zdjęcie na huśtawce i pojechać dalej. Warto się jednak zatrzymać, zwłaszcza, gdy pogoda sprzyja – widok na zielone góry wpadające do oceanu jest przepiękny.
Túnel das Poças do Gomes – tunel w Funchal przy ocenie
Próbując spacerować możliwie blisko wybrzeża oceanu w Funchal (co wcale nie jest proste przez ukształtowanie terenu), trafiliśmy na tunel wykuty w skale prowadzący do plaży. Ma on długość 155 metrów, jest oświetlony i zamykany na noc. Mniej więcej w jego połowie docieramy do imponującej jaskini, do której wdziera się ocean. Z kamienistej plaży, gdzie dotrzemy po wyjściu z tunelu, można podziwiać widok na miasto oraz przepiękne zachody słońca.
Miradouro Ilheus da Ribeira da Janela – czarna plaża
Ostatni już punkt na tej liście, tym razem mniej popularny. Niezasłużenie! Miejsce jest przepiękne, spędziliśmy tam naprawdę dużo czasu, siedząc na kamienistej plaży i podziwiając fale rozbijające się o strzeliste, wysokie skały, poganiające nierozważnych turystów niedoceniających siły oceanu…
Ale po kolei. Miradouro Ilheus da Ribeira da Janela to czarna (no dobra, ciemnoszara pod wpływem wody) kamienista plaża położona na północy wyspy. Charakterystyczne dla niej są wysokie, strzeliste formacje skalne (w sumie to tylko jedna z trzech jest wysoka…) znajdujące się w oceanie nieopodal brzegu, o które widowiskowo rozbijają się fale.
Na plażę dostaniemy się z darmowego parkingu położonego nieopodal, do którego prowadzi krótka, prosta ścieżka (wraz ze schodami) wykuta w skale. Alternatywnie możliwe jest (chyba, bo nie testowaliśmy) dojście przy kanale dookoła skał. Sama plaża jest dość, nie ukrywajmy… trudna. Kamienie są duże, bywają śliskie, podejście bliżej wymaga zarówno odrobiny skakania, jak i szacunku do oceanu – niejeden turysta podszedł za blisko, by potem uciekać przed mocniejszymi falami.
To koniec części pierwszej. W drugiej opiszę szlaki, jakie przeszliśmy na wyspie oraz ciekawostki, o których warto wiedzieć przed przylotem. Wyjaśnię też, o co chodzi z trzydziestoletnimi emerytami.
Komentarze
Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.