EDC? A cóż to jest, do kroćset?
Ponieważ nie każdy operuje w swoim życiu definicjami, kilka słów wyjaśnienia, czym jest EDC. Jest to skrótowiec powstały z angielskiego Every Day Carry, czyli rzeczy noszone przy sobie na co dzień. W naszej rodzimej mowie znalazłem dwa spolszczone rozwinięcia tego akronimu: Ekwipunek Dźwigany Codziennie (pozdro Marku!) oraz Elementy Dnia Codziennego (tu pozdrowienia dla ekipy EDC Polska). Oprócz totalnych nudystów każdy ma jakieś EDC. Telefon, portfel, klucze, zegarek… Zwykle ma się po jednej sztuce i nosi każdego dnia. Jednak idea tego – nazwijmy to – ruchu wykracza delikatnie poza sens zawarty w samej nazwie. Edecowicz powinien mieć w sobie pierwiastek prepersa, aby bez pomocy z zewnątrz radzić sobie z drobnymi problemami, na które można się natknąć każdego dnia. Stąd przyjęło się, że w typowym ekwipunku EDC znajduje się jakieś ostrze, jakieś światło i jakieś źródło ognia. To w gargantuicznym skrócie tyle. Teraz pora omówić bohaterów tej recenzji.
Coś ostrego, czyli Benchmade Bugout
Jeśli ktoś choć trochę zagłębił się w temat noży składanych (choć nie tylko), to na pewno kojarzy markę Benchmade z charakterystycznym logo motyla. Amerykański producent słynie z wyrobów bardzo wysokiej jakości, choć trzeba to powiedzieć jasno – jak na polskie warunki tanio nie jest. Z drugiej strony wszystko jest kwestią perspektywy. Otrzymujemy w końcu sprzęt stworzony od A do Z w USA, z materiałów najwyższej klasy, ręcznie składany, objęty dożywotnią gwarancją, obejmującą także serwis i ostrzenie. Te ostatnie niestety w USA, więc wysyłka z Polski może być niezbyt opłacalna. Niemniej dla osób poszukujących noża ze stali premium, długo trzymającego ostrość, ergonomicznego, lekkiego i z bardzo przyjemną w użytku blokadą AXIS® – Benchmade jest odpowiednim kierunkiem poszukiwań. A Bugout to jeden z najpopularniejszych modeli tego producenta.
Bugout na papierze – specyfikacja modelu Benchmade 535
Testowany przeze mnie kozik to konkretnie Benchmade 535GRY-1 Bugout. Jest to niewielki, ważący zaledwie 52,5 grama nóż składany z opatentowaną blokadą AXIS. Głownia o profilu drop point (grzbiet opada po łagodnym łuku do sztychu), wysokim szlifie płaskim z „fałszywką” i wymiarach 82 x 24 x 2,3 mm została wykonana z proszkowej stali nierdzewnej CPM-S30V i pokryta szarą powłoką ceramiczną Cerakote. Mechanizm otwierania oparty jest na podkładkach z fosforobrązu. Cały nóż mierzy 189,5 mm długości po otwarciu, a zamknięty 107 mm. Grubość rękojeści z zaskakująco trwałego tworzywa Grivory to zaledwie 10,5 mm. Agresywnie teksturowane okładki w kolorze ranger green (taka zszarzała oliwka) zapewniają pewny chwyt, a dodatkowo z tyłu znajduje się otwór na linkę. W zestawie dostajemy klips deep carry (czyli nóż tkwi głęboko w kieszeni) w pozycji tip up (w pozycji złożonej czubek celuje w górę) z możliwością montażu z lewej lub prawej strony. Tyle teorii.
Benchmade 535 Bugout w praktyce – pierwsze wrażenia
Powiem szczerze, że noże Benchmade nigdy mnie jakoś szczególnie nie pociągały – design bardzo oszczędny i zachowawczy, stal wprawdzie z górnej półki, ale cena zaporowa. Wolałem sięgnąć po tańszego „uczciwego” chińczyka z D2, którego wprawdzie sobie będę musiał co 2-3 tygodnie podostrzyć, ale to przecież sama przyjemność. Tymczasem sklep Kolba dostarczył mi ten mały… prawie że breloczek, co pozwoliło przekonać się osobiście, czy jest się czym zachwycać. Odpowiedź na to pytanie nie jest jednoznaczna ani prosta. Bo to zależy ????
Pierwsze co mnie uderzyło to waga – Bugout jest tak lekki, że w pierwszej chwili przywodzi na myśl zabawkę albo jakąś tandetę z bazaru. Materiał Grivory tu nie pomaga, bo wygląda nieszczególnie poważnie. Za to tulejki zastępujące backspacer (wstawkę na grzbiecie między okładzinami) i kołek do otwierania w kolorze mosiądzu to bardzo udane akcenty. Zerknąłem czy pod okładkami jest pełnej długości metalowy szkielet, a tam zdziwienie – amba fatima, ni ma – linersy sięgają zaledwie 1/3 rękojeści od pivota (osi obrotu ostrza). Po włożeniu noża do kieszeni co chwilę sprawdzałem, czy nadal w niej tkwi. Na szczęście z czasem nauczyłem się ufać klipsowi, notabene bardzo zgrabnemu, i odruch sprawdzania zniknął. Poza tym – tak czy siak – weryfikowałem obecność kozika, sięgając do kieszeni po telefon.
Wracając jednak do pierwszego kontaktu – fabryczna ostrość stoi na całkiem przyzwoitym poziomie, ale nie jest to żyleta. Do większości codziennych zastosowań wystarczy, a jak ktoś lubi dzielić włos na czworo, to sobie może poprawić. Więc poprawiłem 😉 I tu małe zaskoczenie: noże typu EDC w znaczącej większości są ostrzone pod kątem 20° na stronę, czasem 17°. Tu jest to kąt bliższy 15°, czyli jak w nożach kuchennych. Przekłada się to na łatwiejsze cięcie, ale odbija na trwałości krawędzi tnącej. Tyle że Bugout przy swoich gabarytach wręcz nie nadaje się do zadań mogących doprowadzić do uszkodzenia klingi w toku normalnego użytkowania, a stal S30V jest względnie odporna, więc ma to sens.
Wycentrowanie ostrza bez zarzutu, brak blade playa (czyli bocznych luzów głowni), natomiast mechanika otwierania… no, tak sobie. Krótko mówiąc, nóż nie klikał przy otwieraniu ani nie składał się pod ciężarem ostrza. Ale wystarczyło kilka ruchów śrubokrętem, po kropelce oleju do broni oraz kleju do gwintów i udało się osiągnąć względnie satysfakcjonujący efekt bez polerowania podkładek. Można było zacząć nosić nóż.
Opinia po kilku miesiącach Bugoutowania
Benchmade Bugout towarzyszył mi prawie codziennie przez około 3 miesiące. Ciął zgrzewki wody w marketach, otwierał paczki, kroił kiełbasę, smarował kanapki, rozbrajał trytytki, a nawet przycinał listwy maskujące do blatu. I kurde blade, dawał radę. Czy inny nóż też by sobie z tymi zadaniami poradził? Oczywiście. Ale faktem jest, że przez cały ten czas naostrzyłem Buga tylko raz (na samym początku, no i po dwóch miesiącach machnąłem ze trzy razy na pręcie ceramicznym), a nadal mogę nim ogolić kłaki na ręce. Stale proszkowe to jednak klasa sama w sobie, a przecież S30V to nie jest najwybitniejsza z nich.
Zachowawczy design okazał się wyjątkowo ergonomiczny w praktyce, mimo niewielkich rozmiarów nóż pewnie i wygodnie leży nawet w sporej dłoni jak moja (długość rozmiar 10, szerokość 11), czy mokra, czy tłusta. Aczkolwiek przy moich gabarytach, znajdujące się na grzbiecie ząbki okazały się bezcelowe – może innym pomagają. Mechanika po „dotarciu” jeszcze się polepszyła. Nadal nie jest to poziom łożysk kulkowych, ale fosforobrąz przynajmniej jest odporny na różne paprochy i pył, a Benek całkiem przyjemnie klika. Nauczyłem się doceniać jego lekkość, która choć trochę równoważy ponad kilogram złomu noszonego przeze mnie w nerce. Do tego niewielki fear factor sprawia, że ludzie nie panikują, gdy posługuję się nim w miejscu publicznym.
Podsumowując – Benchmade Bugout to świetny nożyk i jeśli chcesz sprawić sobie lub komuś prezent, możesz śmiało sięgnąć po ten model (lub inny tej marki). Natomiast czy osobiście kupiłbym go? Myślę, że nie, ponieważ preferuję noże nieco bardziej heavy duty, gdyż zdarza mi się z braku laku używać składaków do aktywności, nazwijmy to, bushcraftowych. A takiego malca byłoby mi zwyczajnie szkoda zniszczyć. Inflacja, te sprawy. Chociaż może jednak bym się szarpnął? W końcu można (należy?) mieć kilka noży. Naprawdę nie wiem. Jak pisałem wcześniej – odpowiedź nie jest prosta 🙂 Może ujmę to tak: gdybym dysponował stosowną ilością gotówki oraz nie miał innych wydatków, to z radością sprawiłbym sobie Bugouta lub któregoś z jego braci. I mogę go z czystym sumieniem polecić każdemu, kto nie lubi ślęczeć co chwilę nad ostrzałką ani nie planuje podważać swoim folderem włazów do kanałów. Bo to dobry nóż jest i kropka!
Coś świecącego – latarka Fenix E28R
Pora na lampeczkę. Od razu zaznaczę, że o ile w nożach się jako tako orientuję, tak świat latarek dopiero zaczynam poznawać (i już zaczynam odczuwać w portfelu tego skutki). Tu ponownie przedwczesnym Mikołajem był sklep Kolba, który podobnie jak w przypadku noża, pozwolił mi pobawić się sprzętem, na który w normalnych warunkach bym się nie zdecydował. Dlaczego? Ponieważ w światku speców od świecących rzeczy marka Fenix jest uznawana za wprawdzie dobrą, ale nieco przeszacowaną cenowo (choć nie tak straszliwie jak Olight). A ja lubię, gdy jest dobrze i tanio 😉 Czy mimo to Fenix E28R skradł moje serce? I tak i nie, czyli ponownie – to skomplikowane. Ale po kolei, najpierw teoria.
Specyfikacja latarki Fenix E28R
Fenix E28R to latarka typu EDC, czyli raczej niewielka i względnie wszechstronna. W korpusie z anodyzowanego duraluminium o klasie szczelności IP68 (pełna pyłoszczelność, odporność na zanurzenie do 2 metrów i upadek z 1 metra) zamknięta jest dioda Luminus SST40. Generuje ona strumień świetlny o maksymalnej mocy 1500 lumenów [lm], światłości 9433 kandeli, chłodno-neutralnej barwie (prawdopodobnie 6500 kelwinów, producent nie podaje dokładnej wartości) i zasięgu 200 metrów. Zasilana jest z dwóch baterii CR123 lub jednego ogniwa Li-Ion 18650 (w zestawie), które można naładować za pośrednictwem wbudowanego portu USB-C. Do dyspozycji mamy 5 trybów świecenia stałego (eco – 30 lm, niski – 150 lm, średni – 350 lm, wysoki – 800 lm, turbo – 1500 lm) oraz jeden tryb stroboskopowy (1500 lm). Za dystrybucję światła odpowiada odbłyśnik o fakturze skórki pomarańczy i soczewka kolimacyjna o kącie rozproszenia 94°, co zapewnia wydajne oświetlenie centrum i nieco mniejsze boków scenerii.
Latarkę obsługuje się metalowym przyciskiem ze wskaźnikiem poziomu naładowania akumulatora. Według producenta czas świecenia na w pełni naładowanym fabrycznym ogniwie ARB-L18 o pojemności 3400 mAh wynosi od 73,5 godziny w trybie eco do około 2 godzin w trybie turbo. Latarka wyposażona jest w zabezpieczenia przed przegrzaniem i odwróconą polaryzacją (włożoną odwrotnie baterią), ostrzega także o niskim poziomie naładowania. Wymiary wynoszą 109 x 22,6 mm, natomiast waga to 66 g bez ogniwa i 100 g ze źródłem zasilania. Noszenie ułatwia zdejmowany jednopozycyjny klips.
Pierwsze starcie z Fenixem
Latarka Fenix E28R zapakowana jest w estetyczne pudełko. Po wyjęciu od razu stwierdziłem, że ładna z niej bestia. Czerń z miedzianymi akcentami sprawia eleganckie wrażenie. Wewnątrz opakowania znalazłem jeszcze instrukcję, którą klasycznie olałem (w końcu to tylko latarka, c’nie?), kabelek USB-C, zapasowy o-ring i pasek na rękę. Mnie niepotrzebne, ale miło, że są. Przed użyciem należało jeszcze wyjąć świstek zasłaniający ujemny biegun ogniwa i sprzęt był gotowy do świecenia. Pstryk…
No i Fenix nie ożył. Mrugnął tylko włącznikiem na zielono. Postanowiłem przytrzymać guzior – zadziałało. Potem pstrykałem raz po raz i świecił coraz mocniej, a następnie znowu słabo. Czyli: długi klik to uruchomienie, każdy kolejny krótki to zmiana jasności na coraz wyższą aż do powrotu do najniższej, a ponownie przytrzymanie wyłącza latarkę. Światło jest faktycznie białe, choć diody SST40 mają przypadłość w postaci zielonkawej poświaty na obrzeżu. Nie przeszkadza mi to, niemniej wolę cieplejsze barwy bliższe 5000 K. Ale gdzie stroboskop? Postanowiłem się przełamać i zajrzeć do księgi czarów zwanej instrukcją. Okazuje się, że wystarczy przytrzymać włącznik jeszcze dłużej. Ponadto można to zrobić w każdym momencie, co jest bardzo użyteczne z punktu widzenia samoobrony. A jeden klik przełącza strobo na światło ciągłe. Spoko.
Jest tylko jeden (poza wyczerpanym ogniwem) wyjątek, kiedy stroboskop ani cokolwiek innego nie zadziała: tryb blokady. Odkryłem go oczywiście przypadkiem, pstrykając dwa razy na wyłączonej latarce, licząc na odpalenie trybu turbo. Tymczasem Fenix mrugnął dwukrotnie i przy każdej próbie włączenia robił to samo. Na szczęście szybko się połapałem co zrobiłem i blokadę zdezaktywowałem. Przymierzyłem nowe świecidełko do nerki (Miltur EDC) i wlazła cała, ale natrafiłem na drobny problem. Na dnie mojego podręcznego bagażnika spoczywają kleszcze dwupozycyjne Tsunoda PL-150. Klips na Fenixie E28R sprawia, że latarka dynda soczewką w dół. Szkło i metal stukające o siebie napawały mnie lekkim niepokojem, ale uznałem, że test to test, a poza tym jest przecież rant wokół soczewki. Tak rozpoczął się okres próbny.
Fenix E28R – wrażenia po trzech miesiącach znajomości
Dotychczas śmigałem z Convoyem S2+ z diodą XML2 T6-4C, którego wyposażyłem z czasem w krótki korpus na ogniwa 18350, klips i magnes przy włączniku. Fenix E28R był rzecz jasna dłuższy, ale porównywalny ze „stockowym” Convoyem, więc poza brakiem i tak sporadycznie używanego magnesu, nie poczułem większej zmiany pod kątem aranżacji miejsca w nerce. Bardziej skoncentrowane światło sprawdza się o wiele lepiej podczas szwędania po krzakach, natomiast rozjaśnienie w pomieszczeniach jest deczko gorsze, co było do przewidzenia. Jednak muszę przyznać, że spodziewałem się większego „olśnienia” mocniejszą o około 50% latarką. Może to kwestia barwy.
Pozytywnie z kolei zaskakuje tryb eco, który pozwala elegancko rozeznać się w najbliższym otoczeniu. Ogólnie pięć trybów jest lepsze niż trzy, bo pozwala precyzyjniej dobrać jasność do potrzeb. Barwa światła Fenixa zapewnia dość wierne odwzorowanie kolorów obiektów, a do zielonej tinty szybko się przyzwyczaiłem i zacząłem ją ignorować. Soczewka szczęśliwie nie ucierpiała od kontaktu z kleszczami w nerce.
Bardzo doceniłem blokadę latarki. Convoy okazjonalnie włączał mi się w nerce np. przy wsiadaniu do samochodu, a jak jeszcze odpalił się na najwyższej mocy, to aż dymiło i parzyło. Z Fenixem tego problemu nie ma. Bardzo polubiłem także wskaźnik naładowania baterii, dzięki któremu nie zdarzyły mi się przykre niespodzianki w postaci wyczerpanego akumulatora w nagłej potrzebie. Ładowanie przez USB-C również jest mocnym plusem, bo mogę podładować latarkę nawet w autobusie, samochodzie czy z powerbanka (choć tu akurat nie robi mi to większej różnicy, bo mój Xtar ma wyjmowane ogniwa). Nadmienię, że zaślepka portu sprawuje się bez zarzutu – nie wyskakuje z gniazda, a przy tym nie nastręcza trudności przy wyciąganiu.
Zacząłem nosić Fenixa także w pracy w spodniach roboczych. I tu klips okazał się w sam raz – łatwo wskakuje na krawędź kieszeni, a latarka jest w pozycji odpowiedniej do świecenia od razu po wyjęciu. Biorąc pod uwagę, że większość „pacjentów” warsztatu jest drewniana lub aluminiowa, to nawet brak magnesu stał się zupełnie pomijalny, a przynajmniej nie zbiera opiłków. Ogólnie ergonomia obsługi jest bardzo w porządku, jedna tylko rzecz mnie nieco irytuje – włącznik słabo odznacza się na bryle i czasem na ślepo obracam latarkę w dłoni kilkukrotnie, szukając pstryczka.
Czy zatem uważam latarkę Fenix E28R za wartą polecenia? Jak najbardziej. O ile jestem w stanie stwierdzić bez profesjonalnych urządzeń pomiarowych, spełnia większość obietnic producenta (zasięg mnie nie przekonuje), a nawet pozytywnie zaskakuje blokadą. Sterownik jest prosty w obsłudze, każdy bez trudu załapie, z czym to się je. Konstrukcja zwarta, prosta, estetyczna, wykonana bez zarzutu, nic nie klekocze, zero problemów. Dlatego osoby poszukujące po prostu światła, a nie świecącego komputera, będą z tej latarki zadowolone. A nawet gdyby coś się popsuło, to gwarancja jest aż 5-letnia, a z tego, co ustaliłem, serwis działa bez zarzutu, ponieważ Kolba jest oficjalnym dystrybutorem Fenixa na Polskę. O wielu innych chińczykach niestety nie można powiedzieć tego samego. I właśnie to, moim zdaniem, uzasadnia nieco wyższą cenę w zestawieniu z innymi markami o porównywalnych parametrach. W końcu kto potrafi wycenić spokój ducha?
To co z tym idealnym EDC?
Reasumując: Benchmade Bugout i Fenix E28R to produkty nie najtańsze (choć też nie najdroższe), ale dające w zamian pewność co do jakości wykonania, zastosowanych materiałów, wygody eksploatacji i obsługi posprzedażowej. Jeśli chcesz mieć zestaw, z którym spędzisz długie lata bez frustracji, to śmiało możesz postawić na te konie. Święta idą, można sobie lub komuś dogodzić. Nawet Arcykapłan Wielkiego Kościoła Lumena Andurila raczej się nie obrazi, jak dostanie Fenixa 😉
Noże Benchmade i latarki Fenix znajdziesz w sklepie Kolba.pl
Komentarze
Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.