Levada Moinho i Levada Nova: nasza trasa rozgrzewkowa
Na wstępie warto zaznaczyć, że na Maderze znajdują się zarówno Levada Moinho jak i Levada do Moinho PR7. Pierwsza znajduje się na południowym zachodzie i łączy się z Levada Nova tworząc wygodną pętlę, drugi jest na północnym zachodzie.
Wycieczkę warto zacząć od kościoła Igreja da Lombada. Znajduje się tam wygodny parking oraz (podobno) toaleta. Nam nie udało się znaleźć miejsca pod samym budynkiem, stanęliśmy więc nieopodal. Na start wybraliśmy Levada Moinho, następnie pokonaliśmy schody łączące ją z Levada Nova i wróciliśmy tą drugą do samochodu.
Szlak położony jest wzdłuż dwóch lewad, czyli charakterystycznych dla Madery kanałów doprowadzających wodę na zboczach gór. Cały czas poruszamy się obok płynącego strumienia ścieżką. Czasem jest ona betonowa, czasem gruntowa. Momentami jest zabezpieczona metalową, linową barierką, innym razem nie. Łączna długość szlaku to 8,5 km, przewyższenia nieznacznie; tak naprawdę szlak poza schodami jest niemalże płaski. Jest też bardzo prosty – pod warunkiem, że nie mamy lęku wysokości. Miejscami trzeba poruszać się przy krawędzi i o ile jakichś spektakularnych przepaści raczej nie uświadczymy, tak może to wywołać u niektórych dyskomfort.
Już na samym początku szlak przywitał nas przepięknym widokiem na położoną wśród zielonych gór miejscowością, za którą rozpościerał się błękit oceanu. Idąc dalej, ciągle byliśmy otoczeni bujną, lokalną roślinnością, mieliśmy też widok na zielone zbocza oraz wijące się dołem drogi czy wodne strumienie. W końcu dotarliśmy do wodnej kaskady, wykorzystywanej przez wielu jako miejsce do odpoczynku. To jeden z trudniejszych momentów: trzeba przejść po pojedynczych, betonowych blokach pomiędzy którymi płynie woda. Następnie dotarliśmy do schodów (które oczywiście ominęliśmy przez co dotarliśmy do miejsca, którego byśmy już tak prosto nie pokonali, musieliśmy więc zawracać) i po chwili prostej wspinaczki dotarliśmy na Levada Nova.
Po chwili spaceru dotarliśmy do najbardziej widowiskowego miejsca na szlaku, gdzie chowa się on pod wodospadem. Prysznic (chociażby delikatny) gwarantowany. Przy niższych temperaturach warto zaopatrzyć się w coś przeciwdeszczowego. Kolejny na trasie jest dość długi tunel, gdzie przydatne będzie jakiekolwiek światło, najlepiej czołówka. Następnie prosty spacer z przepięknymi widokami i powrót do samochodu.
Podsumowanie:
- długość: 8,5 km
- przewyższenia: nieznaczne (jedne schody na trasie)
- poziom trudności: niski, problemem może być jedynie lęk wysokości/przestrzeni
- warto wziąć: coś przeciwdeszczowego na wodospad, czołówka do jaskini
PR1 Pico do Arieiro – Pico Ruivo
To jeden z najbardziej popularnych oraz jednocześnie widowiskowych szlaków na wyspie. Jeśli gdzieś spotykacie zdjęcia czy filmiki z Madery, to najpewniej wiele z nich pochodzi właśnie z tej trasy. Szlak łączy szczyt Pico do Arieiro (trzeci co do wysokości na Maderze, o wysokości 1818 m) z Pico Ruivo (najwyższy szczyt, 1861 m).
Nam ta trasa już zawsze będzie się kojarzyć z:
… bo przez większość trasy kwestionowaliśmy swoje wybory życiowe.
Lecz po kolei: zacznijmy od informacji technicznych. Szlak w zależności od wybranej przez nas trasy ma długość albo 6,1 albo 7 kilometrów, jednak obecnie jedna ścieżka jest niedostępna. Możemy pokonać go w dwie strony, możemy też po Pico Ruivo wybrać trasę PR 1.2 i skierować się w dół na parking (2,8 km). Przewyższenia to około 1000 m w dół i 1000 m w górę, co łącznie daje 2 km. Szlak w wielu miejscach ma sporą ekspozycję, więc warto być na to przygotowanym.
Tutaj bardzo ważna informacja: na parkingu nie znajdziemy ani taksówek, ani komunikacji zbiorowej. Jeśli więc zdecydujemy się na wybór prostszej trasy, to warto pojechać na dwa samochody (i wymienić się na szlaku kluczykami), albo wcześniej zorganizować sobie transport. My mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu, udało nam się bowiem dostać do jedynej taksówki wraz z czterema innymi osobami za 20 euro (płatne tylko gotówką), powrót trwał koło godziny.
W trasę wyruszyliśmy jak zawsze skoro świt, sprawdzając wcześniej pogodę (bardzo ważne!, na trasie potrafią wiać niezwykle silne wiatry niemalże uniemożliwiające wędrówkę). Sama droga na miejsce parkingu była niesamowita – trafiliśmy na okres kwitnięcia żarnowców, więc mogliśmy podziwiać morze żółtych kwiatków obrastające zbocza gór z wijącymi się gdzieniegdzie drogami, białymi obłokami pod nami oraz widokiem na miasteczko nad oceanem. Obrazek godny tapety w Windowsie. Niestety trafiliśmy na najgorszą godzinę (okolice 12) i mimo że byliśmy przed szczytem sezonu turystycznego, to parking był pełny. Nie było miejsc nawet na drodze prowadzącej do niego. Ruchem kierowała policja i wszystkich zawracała. Udało nam się znaleźć w końcu nadające się na parking pobocze przy jednej z dróżek, ale daleko. Czekał nas więc całkiem niezły trekking, by w ogóle dojść do szlaku: 3 km i ponad 160 m przewyższeń. Brzmi niezbyt imponująco, ale w połączeniu z wysoką temperaturą i słońcem, który chciało zrobić z nas pieczeń było dość męczące. To był zapewne jeden z głównych czynników, które sprawiły, że powrót tą samą trasą stał się niemożliwy.
Co ciekawe, podczas wędrówki dowiedzieliśmy się, że kilka godzin później można było bezproblemowo zaparkować przy samym szczycie.
Wróćmy jednak do samej wycieczki. Rozpoczyna się ona (dla tych szczęśliwych) na szczycie Pico do Arieiro. Znajdziemy tam sklepy z pamiątkami, toalety (warto skorzystać! później będzie problem), fotogeniczny radar wojskowy widoczny z daleka oraz oczywiście punkt widokowy. Tam też zaczyna się nasza wędrówka.
Początek trasy to schody. Dużo kamiennych, nierównych schodów położonych na grani. Czasem bardzo płaskich, czasem stromych. Ten fragment już w maju pokonywaliśmy w tłumie ludzi, na szczęście potem zrobiło się bardziej pusto.
Szlak jest niezwykle różnorodny. Miejscami szeroki i wygodny, czasem wąski tuż przy krawędzi. Spotkamy ogromną ilość podejść i zejść, zwykle po kamiennych schodkach, oraz bardziej płaskie fragmenty (niestety nie było ich dużo). Przejdziemy też przez kilka wilgotnych jaskiń; warto tu pamiętać o latarce, bo wyższe osoby potrafiły wracać z krwawą pamiątką na czole. Są też miejsca z metalowymi schodami czy tak naprawdę drabinami, które pokonywałam niemalże na czworakach. Niektóre fragmenty są zabezpieczone metalowymi barierkami, z których chętnie korzystałam, niektóre zaś nie (nawet wspomniane drabiny!) więc trzeba było radzić sobie samemu.
Widoki na całym szlaku są niesamowite. Jeśli tylko przestaniemy patrzeć pod nogi, to zobaczymy przepiękne doliny, przepaście, ostre grzbiety skalne czy nawet ocean. Z wielu miejsc widoczny jest trzeci co do wielkości szczyt Madery, Pico das Torres. Jest kilka wyznaczonych punktów widokowych, jednak tak naprawdę cały szlak jest po prostu niesamowity. Miejscami mogliśmy podziwiać przemieszczające się z wiatrem chmury, wodospady z chmur (nawet nie wiedziałam, że to możliwe), innym razem sami się w nich znaleźliśmy. Minęliśmy także odradzający się spalony las.
Skąd więc „Dumb ways to die”, które zaczęliśmy nucić już w połowie trasy? Pomijając ekspozycję i drabiny, zwłaszcza te bez barierek, nie jest to trudny technicznie szlak. Nie wymaga znajomości wspinaczki, korzystania z łańcuchów ani nawet specjalnie siły (ja jej nie posiadam). Jest jednak bardzo wymagający kondycyjnie przez ciągłe przewyższenia i właśnie to nas pokonało (no dobra, 50% z nas). Naszą samoocenę dobiło jeszcze to, że dwukrotnie minęliśmy na szlaku biegaczy – raz biegli na Pico Ruivo, drugi raz z niego wracali…
Kawałek przed szczytem Pico Ruivo, czyli końcem naszej trasy, szlak rozdziela się na dwa: jeden to PR 1.2 prowadzący na wcześniej wspomniany parking, drugi kieruje nas na szczyt, gdzie po drodze znajdziemy schronisko. Można tam odpocząć, coś zjeść czy uzupełnić zapasy wody (płatność kartą tylko od chyba 4 euro). Z tego miejsca do szczytu pozostał krótki spacer… W sumie to bardziej wspinaczka niż spacer, ale warto, nawet umierając.
Wspomniałam, że mieliśmy plan zrobić ten szlak w dwie strony? Nie było takiej opcji. Ledwo wdrapałam się na szczyt a perspektywa powrotu tą samą trasą, przez te same drabiny (tym razem głównie po nich schodząc) brzmiała jak samobójstwo. Postanowiliśmy więc skierować się na parking, mając nadzieję, że tam znajdziemy jakiś transport. Zagadywaliśmy nawet Polaków na trasie (a było ich całkiem sporo), licząc na to, że ktoś nas podwiezie. Bezskutecznie – znaleźliśmy jedynie parę dziewczyn, którym tak samo jak nam plan nie wyszedł.
Szlak PR 1.2, bo właśnie nim wracaliśmy, był już tak naprawdę miłym spacerkiem. Niemal brak schodów, zero nieszczęsnych drabin, zwykle lekko w dół z przepięknymi widokami. Nawet umierając ze zmęczenia, nie dało się nie docenić widoków. W końcu dotarliśmy do parkingu który okazał się… niemalże pusty. Jedna taksówka akurat odjechała, druga nie chciała nas zabrać, bo czekała na klientkę. Kierowca nie znał angielskiego, ale na nasze szczęście spotkaliśmy tam jeszcze dwie osoby z podobnym problemem, z której jedna biegle mówiła po portugalsku. Dłuższą chwilę później podjechała trzecia taksówka i tu już dogadaliśmy się z kierowcą, poczekaliśmy trochę na dwie dziewczyny spotkane na szlaku i w szóstkę (bo to była duża taksówka) pojechaliśmy z powrotem. Trasa trwała koło godziny, kierowca odwiózł nas dosłownie pod sam samochód.
Nie będę udawać: na tym szlaku mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu, a przecenienie swoich możliwości to nie był nasz jedyny grzech. Przy parkingu znajduje się co prawda kawiarnia z miejscami noclegowymi, więc nie bylibyśmy zmuszeni spać w krzakach, ale zapewne znacząco podniosłoby to koszty wycieczki (na stronie nawet nie ma cen).
O czym warto pamiętać, wybierając się na ten szlak?
Najważniejsze: oceń realnie swoje siły i jeśli nie biegasz regularnie po górach, to rozważ powrót na parking. Obowiązkowo trzeba też sprawdzić pogodę i przygotować się na wiatr (to zawsze) czy deszcz (jak jest taka szansa) – my akurat trafiliśmy na przepiękne warunki, jednak w tym miejscu regularnie wieje i pada. W jaskiniach nawet w słoneczne dni jest mokro i warto nie skręcić kostki, więc dobre buty to podstawa.
Właśnie, słońce: z jednej strony dzięki niemu mieliśmy wręcz niesamowite widoki zamiast ciągłego spaceru w chmurach, lecz chód w upale jest bardziej wyczerpujący. Wzięliśmy stanowczo zbyt mało wody i pod koniec trasy napędzała nas tylko nadzieja na uzupełnienie zapasów w schronisku. Nie tylko nas zresztą. 🙂 Słońce to też opalenizna, zwłaszcza na takich wysokościach. Większość mijanych na szlaku osób ubranych w bluzki na ramiączkach miała dosłownie spalone do czerwoności ramiona. Sporą część trasy przeszłam więc w kurtce przeciwwiatrowej, bo wolałam mieć wodospad zamiast pleców niż brak skóry na rękach następnego dnia.
Nie wszystko jednak zrobiliśmy źle: pamiętaliśmy o naładowanych czołówkach (były potrzebne w jaskiniach) oraz rękawiczkach (to już bardziej dla mnie, miejscami bardzo wspomagałam się linami). Zapomniałam tylko gum do kijków (nienawidzę dźwięku grotu uderzającego kamienie), ale kijki na dalszych etapach i tak się przydały.
Szlak bardzo polecam, ale z rozsądkiem, bez „dumb ways to die”. Pilnujmy też czapek! Po drodze można było znaleźć multum takich zerwanych turystom z głów.
Podsumowanie:
- długość: 6,1 km x 2 albo 6,1 km + 2,8 km
- przewyższenia: 2000 m sam główny szlak + zejście na parking albo powrót tą samą trasą
- poziom trudności: wymagający
- warto wziąć: strój odpowiedni do pogody, dobre buty, rękawiczki, czołówka, dużo wody
Las Laurissilva – Fanal, czyli mglisty las wawrzynowy
MAPA
Las wawrzynowy na Maderze to unikalny, prehistoryczny las pierwotny, występujący tylko w nielicznych miejscach na świecie. Sam las ma około 20 milionów lat, drzewa zaś kilkaset. Od niedawna znajduje się na liście UNESCO za Światowe Dziedzictwo Przyrody. Lasy tego typu położone są na wysokości powyżej 1000 m n.p.m. co zapewnia im unikalny mikroklimat i wysoką wilgotność powietrza z opadami niemal cały rok. Stąd też inna nazwa na to miejsce to las mglisty. Miejsce robi piorunujące wrażenie zwłaszcza, jak trafimy na dobrą pogodę, czyli właśnie mgłę (o którą nie jest trudno).
Las Fanal (to konkretne miejsce, Laurissilva to ogólna nazwa lasu wawrzynowego na Maderze) znajduje się na płaskowyżu, na północnym zachodzie wyspy. Na miejscu znajdziemy duży parking i sporo szlaków, my jednak zdecydowaliśmy się po prostu na spacer. Widoki w tym miejscu są niesamowite: stare, powyginane czarne drzewa zatopione w mgle, przez którą czujemy się trochę jak w Silent Hill. Swoistego klimatu dodają wyłaniające się miejscami z mgły krowy. W pewnym momencie postanowiłam odejść trochę od drzew i znalazłam się w miejscu, gdzie wokół siebie widziałam… nic. Mgła, niska roślinność i nic. Zero punktów orientacyjnych, dźwięki zagłuszane przez mocny wiatr, brak dróg czy ścieżek. Jakbym znalazła się w innym świecie.
Decydując się na spacer w tym miejscu, trzeba pamiętać o dobrych butach (przez ciągły deszcz i wysoką wilgotność bywa bardzo ślisko) oraz o ciepłym, wodo- oraz wiatroodpornym ubraniu. W czasie naszej wizyty temperatura wynosiła około 8 stopni, można więc zmarznąć zwłaszcza, jak przyjedzie się tam w t-shircie.
PS Las wawrzynowy to inna nazwa na las… laurowy. Tak, to ten sam laur od wieńca laurowego czy używany przez nas w kuchni.
PR8: półwysep Wawrzyńca
Pora na kompletną zmianę scenerii z Silent Hill na Star Wars. No dobra, prawie.
Półwysep Wawrzyńca znajduje się na północnym wschodzie Madery i jest najbardziej wysuniętym na wschód punktem wyspy. Nie dojdziemy co prawda do samego końca gdyż tworzą go małe wysepki (ale można wykupić wycieczki łodzią), jednak nie jest to konieczne, by zachwycić się tym obszarem.
Wycieczkę zaczęliśmy jak zawsze od niezmieszczenia się na parkingu i zostawieniu auta dalej, przy drodze. Po dłuższym spacerze asfaltem dotarliśmy w końcu do początku szlaku właściwego. Półwysep Wawrzyńca ma zupełnie inny charakter niż miejsca, które do tej pory widzieliśmy: jest skalisty, z nieliczną i niską roślinnością, zamieszkały przez sporą liczbę malutkich jaszczurek kradnących okruszki kanapek. Szlak nie jest zbyt trudny. Na początku prowadzi po pomoście z drewnianych desek, później wytyczoną ścieżką po skałach, czasem po schodach. Podejścia i zejścia są, lecz to nie PR1. Półwysep co chwilę oferuje nam przepiękne widoki na ocean i fale efektownie rozbijające się o skaliste brzegi.
Pod koniec trasa się rozwidla, tworząc pętlę. Wybierając południową ścieżkę, dojdziemy do małej, kamienistej plaży, gdzie można pozwolić sobie na chwilę ochłody, a kawałek dalej jest oaza z kawiarnią oraz toaletą (płatną). Można tam też zakupić wycieczki łodzią. Z okolic kawiarni biegnie także ścieżka na oddalony o 500 m punkt widokowy.
Decydując się na ten szlak, należy pamiętać, że jest to jednak wysunięty w ocean półwysep, więc potrafi wiać. W czasie naszego spaceru naprawdę mocne podmuchy towarzyszyły nam niemal całą drogę (pilnujmy czapek). Zaczęliśmy od przepięknej pogody, wraz z upływem czasu zaczęło nawet kropić.
Uwaga: szlak oficjalnie jest płatny 1 euro od osoby, ale nie udało nam się ustalić, jak zapłacić (strona nie działała w momencie naszej wycieczki).
Podsumowanie:
- długość: 3 km x2
- przewyższenia: około 500m x2
- poziom trudności: średni
- warto wziąć: dobre buty, woda, strój do kąpieli
PR11: Levada dos Balcões
Pora na zmianę poziomu trudności: tym razem zapraszam na spacer dla emerytów. Nie, nie norweskich.
Ponieważ na takich wyprawach jestem passenger princess to nawet nie sprawdziłam, gdzie idziemy. Przygotowałam się więc jak zawsze: plecak, woda, przekąski, kijki trekkingowe i odpowiedni strój. Łatwo wyobrazić sobie moje zaskoczenie, gdy zauważyłam, że znacząco zaniżamy średnią wieku na szlaku. Lecz miejsce ładne, idziemy. Prowadzi on szeroką drogą przez las, wzdłuż lewady. Czasem obok wysokich, zarośniętych skał, czasem nawet między nimi. Po drodze miniemy sklepik z kawiarnią, później całkiem ładny mostek, aż dojdziemy do punktu widokowego na góry oraz ocean. Całkiem ładnego.
W przeciwieństwie do poprzednich wycieczek ten szlak jest bardzo prosty i jedyną trudnością, jaka może nas spotkać, jest błoto. Klapki nie będą więc odpowiednim obuwiem.
Podsumowanie:
- długość: 1,5km x2
- przewyższenia: brak
- poziom trudności: zerowy
- warto wziąć: dobre buty, bo błoto
PR6.2: Levada do Alecrim
Tym razem udamy się w kierunku przepięknego wodospadu. Szlak jest prosty lecz przepiękny. Na samym początku prowadzi nas zielonym tunelem z wilgotnej roślinności pełnym mchów, porostów i paproci wzdłuż lewady, by z czasem dotrzeć do widowiskowych schodków obok wodospadu. Po ich pokonaniu wychodzimy z tunelu na ścieżkę wzdłuż zbocza góry i dane nam będzie (albo nie, w zależności od tego, jak pogoda nie będzie współpracować) zobaczyć przepiękne widoki. Chociaż, prawdę mówiąc, otaczające nas mgły także tworzyły całkiem niezły klimat. Po drodze miniemy malutki wodospad, by finalnie dotrzeć do jego starszego brata – głównego celu wycieczki. Wodospad jest piękny, głośny, co odważniejsi mogą spróbować w nim się orzeźwić (chociaż w maju bardziej przypominało to morsowanie niż kąpiel), trzeba tylko uważać na śliskie kamienie.
Trasa nie jest trudna, problem mogą stanowić jedynie schody i obecna czasem ekspozycja. Oraz oczywiście błoto. Szlak jest w większości przypadków dość szeroki, jednak na zboczu pojawiają się węższe momenty wymagające odrobiny gimnastyki przy mijaniu innych turystów.
Podsumowanie:
- długość: 3.5 km x2
- przewyższenia: nieznaczne
- poziom trudności: niski, zdarza się jednak ekspozycja
- warto wziąć: dobre buty bo błoto
Internet mówi, że to najpiękniejszy szlak na wyspie, a ja nawet się z nim zgadzam. Łączy on Machico (zaczyna się za tunelem) oraz malutkie miasteczko Porto da Cruz.
Nie podjęliśmy się pokonania całego szlaku – nie mieliśmy czasu. Trochę jednak żałuję, bo jest niesamowity. Można pokonać go w dwie strony, można w jedną i wrócić taksówką do auta. My postanowiliśmy po prostu kawałek się przejść od strony Porto da Cruz.
Wjechaliśmy drogą tak daleko, jak to tylko było możliwe (i legalne), zostawiliśmy auto niemalże pod znakiem zakazu i ruszyliśmy na spacer. Początek to droga lekko pod górkę – niby nic specjalnego, lecz już w tym momencie widoki były piękne. Spotkaliśmy tutaj także kilka głodnych kotków i naprawdę żałowałam, że nie miałam w aucie puszki kociej karmy.
Dalej widoki stawały się jeszcze piękniejsze. Minęliśmy starą, nieużywaną już kolejkę linową i doszliśmy na szlak. Wije się on na zboczu góry wpadającej do oceanu, więc przez cały czas (przynajmniej na tym fragmencie, który przeszliśmy) ma się przepiękny widok na zieleń, klify i wodę. Szlak nie należy do wygodnych i szerokich: jest wąsko, barierek brak (albo jeszcze do nich nie dotarliśmy), ekspozycja duża, więc osoby z silnym lękiem wysokości mogą mieć problem. Na trasie znajduje się kilka bardziej wymagających podejść, jednak nie jest to walka z przewyższeniami jak na PR1. Mimo wszystko warto. Jeśli będę miała jeszcze okazję być na Maderze, to jest to punkt obowiązkowy wycieczki.
Na końcu, bliżej Machico widać ze szlaku lotnisko, można więc polować z aparatem na lądujące na wyspie samoloty.
Podsumowanie:
- długość: 12 km x 2
- przewyższenia: średnie
- poziom trudności: średni – duża ekspozycja, bardzo długi szlak
- warto wziąć: dobre buty, zapas wody i pożywienia
Cascata da Vovó – Cascata da Aguage
Tym razem przyszła kolej na wodospad. Oficjalnie nazywa się Cascata da Aguage, jednak ochrzciliśmy go po swojemu: Cascata da Vovó. Z portugalskiego: wodospad babci.
Nie jest to bardzo popularne miejsce na Maderze, nie ma więc zbyt dużego ruchu. Brak oficjalnego parkingu, gdy więc dojechaliśmy do miejsca gdzie można ewentualnie zostawić auto, spotkaliśmy babcię. Starsza kobieta stała sobie z kijem przed domem i tonem nieznoszącym sprzeciwu postanowiła nas poprawnie zaparkować.
Po prawidłowym ustawieniu auta zaczęliśmy rozmawiać. Zapytała, czy planujemy iść do wodospadu – no tak. Czy zamierzamy pływać – nie, jest niestety za zimno. Zaśmiała się, po czym wskazała nam drogę, pożegnała i życzyła powodzenia.
Wspomniałam, że ona nie mówiła po angielsku, my zaś po portugalsku? Nie stanowiło to problemu.
Droga na wodospad oznaczona jest tutaj… ręcznie malowanymi znakami. Wiedzie najpierw przez malutką mieścinę, potem trzeba pokonać duuuuużo schodów w dół, mijając z obu stron zabudowania i pola uprawne. Po chwili spaceru doszliśmy na polanę i trafiliśmy do wodospadu.
Był przepiękny. Wysoki (dwudziestometrowy), ukryty wśród bujnej roślinności, wpadający do małego, płytkiego stawu. Mieliśmy rację, był stanowczo zbyt zimny, by myśleć o kąpieli – weszłam co prawda do kostek, ale to maksimum, na jakie było mnie stać.
Spędziliśmy tam trochę czasu na zwykłym odpoczynku, podziwiając przyrodę, by następnie wdrapać się po schodach, pożegnać z babcią i pojechać dalej.
W poprzedniej części opisałam punkt widokowy Cabo Girão Skywalk – Câmara de Lobos. Wracając z niego, powiedziałam „ja chcę zobaczyć eukaliptusy”, zatrzymaliśmy się więc na czymś przypominającym parking obok lasku. Wybraliśmy drogę w dół i tak odkryliśmy to miejsce.
Ruszyliśmy więc na spacer. To nie jest miejsce turystyczne – to lewada z betonową, może półmetrową ścieżką, która biegnie wzdłuż zabudowań i pól uprawnych. Brzmi nudno? Wystarczy spojrzeć w stronę Funchal: widok, jaki się stąd rozciąga, jest wręcz lepszy niż z płatnego punktu widokowego. No i jest za darmo. Możemy tutaj też podejrzeć codzienne życie lokalnych mieszkańców żyjących przy tej lewadzie. Właśnie – przy wąskiej lewadzie, bez dostępu do normalnej drogi, ręcznie pracując na małych polach położonych na zboczach. Kontrastuje to mocno z widokiem na stolicę oraz główną trasę na wyspie naszpikowaną nowoczesnymi tunelami. Zrobiłam sobie tam krótki spacer (bo ktoś marudził!) i wróciliśmy do auta.
Nasza kolejność zwiedzania
0. Túnel das Poças do Gomes
- Levada Moinho i Levada Nova
- PR1 Pico do Arieiro – Pico Ruivo
- Kolejka linowa + ogród botaniczny
- Las Laurissilva – Fanal czyli mglisty las wawrzynowy, Miradouro da Eira da Achadah (punkt widokowy z huśtawką), Miradouro Ilheus da Ribeira da Janela (czarna plaża), Achadas da Cruz wraz z kolejką linową
- PR8 – półwysep Wawrzyńca, Praia de Machico – plaża z samolotami
- PR6.2 – Levada do Alecrim
- PR11 – Levada dos Balcões, Vereda do Larano,
- Santana, Cascata da Vovó – Cascata da Aguage, surfing
- Delfiny, Ponta do Sol, Cascata dos Anjos (wodospad aniołów), punkt widokowy Cabo Girão Skywalk – Câmara de Lobos, Levada do Facho
Oczywiście to tylko propozycja wycieczki, na Maderze wszystko zależy od pogody. Jak już wspomniałam wcześniej, najtrudniejszą pozycję wrzuciliśmy na początek (PR1), by jeszcze mieć siłę i możliwie mało kontuzji.
O czym warto pamiętać na wyspie
Po pierwsze: język polski. Owszem, jesteśmy na zagranicznych wakacjach, owszem, jesteśmy daleko, ale bezpośrednie połączenie tanimi liniami z Warszawy czy Katowic sprawia, że na wyspie często ląduje samolot pełen Polaków. Nasz język więc słychać zarówno na szlakach, jak i w miastach. Nie możemy więc zakładać, że na pewno nas nie zrozumieją. Niestety w restauracjach menu po polsku brak.
Po drugie: pożary. Madera regularnie jest trawiona przez mniejsze bądź większe pożary. Część wyspy jest stosunkowo sucha, a obecność bardzo łatwopalnych eukaliptusów nie pomaga. Trzeba więc mocno uważać, by chociażby paląc papierosa, przypadkowo nie zaprószyć ognia. W czasie naszej wycieczki widzieliśmy z oddali pożar, wielokrotnie mijaliśmy spalone eukaliptusy (ale te akurat to lubią, gorzej z resztą roślinności), nawet na najbardziej flagowym szlaku znajdował się spalony las. Już po naszym powrocie, w sierpniu 2024 r. miały miejsce ogromne pożary, które wymknęły się spod kontroli.
Po trzecie: bezdomność kotów. Na wyspie jest ogrom bezdomnych czy „wolnych” kotów. O ile na wsiach czy w miastach są jeszcze dokarmiane (chociaż wyglądają na zaniedbane), o tyle są miejsca, gdzie nie mają zbyt dobrych warunków do życia. Wspomniałam, że spotkaliśmy trójkę bardzo głodnych kotów, wymagających pomocy człowieka. Zgłosiłam to, jednak żałuję, że profilaktycznie nie kupiliśmy kilku puszek z karmą do samochodu. Nie jest to co prawda idealna, systemowa pomoc zapobiegająca bezdomności, ale zawsze coś.
Po czwarte: owoce morza i sok pomarańczowy. Pobyt na wyspie jest idealnym momentem, by najeść się zarówno różnego typu owoców morza, które są dostępne nawet w Biedronce na wagę (ostrygi, krewetki, multum dziwnych ryb, którymi pachniało pół sklepu), i napić się idealnego soku pomarańczowego. W niektórych sklepach są dostępne wyciskarki – gdybym wiedziała o tym wcześniej, to wydałabym na niego majątek. Był rewelacyjny.
Po czwarte: kamieniste plaże. Nieważne, czy planujemy popływać w oceanie, poćwiczyć nasze umiejętności na desce, czy wykąpać się pod wodospadem – niemal wszędzie dno będzie nieprzyjemnie kamieniste. Warto więc zaopatrzyć się przed wycieczką w buty do wody o grubszej podeszwie.
Po czwarte: pamiątki. Charakterystyczne dla wyspy są wyroby z naturalnego korka – torebki, portfele, czapki, paski. Wyglądają naprawdę fajnie. Można też kupić małe buteleczki ponchy, lokalnego alkoholu na bazie rumu. W Santanie znajduje się ręczna tkalnia z przepięknymi wyrobami, jednak to już dla bardziej zamożnych.
Po czwarte: palenie papierosów. Lokalni mieszkańcy palą i to dużo. Palą zarówno na szczycie góry, jak i w knajpach. Jeśli więc chcemy przejść się do lokalnego baru posmakować ich alkoholi, będziemy siedzieć w oparach dymu. Niestety.
UWAGA: tekst ten piszę kilka miesięcy po podróży, krótko po gigantycznych pożarach jakie nawiedziły wyspę w sierpniu. Wiele szlaków zostało zniszczonych i jest czasowo zamkniętych, warto więc sprawdzić bezpośrednio przed podróżą, czy miejsce, jakie chcemy odwiedzić jest dostępne, chociażby na stronie visitmadeira.com. Najpopularniejszy PR1 także został dotknięty i w momencie pisania tekstu jest dostępny jedynie kilometrowy fragment do punktu widokowego.
Firmy, z których korzystałam
- – wypożyczalnia samochodów – point car rental
- – szkoła surfingu – surfing madeira
- – delfiny – hh2o madeira
Linki
Koszty
Dziesięciodniowa wycieczka kosztowała nas łącznie 12 000 zł za 2 osoby. Nie oszczędzaliśmy (delikatnie ujmując), miały być to wygodne wakacje, a nie cebula deal.
Skrócone podsumowanie większych wydatków:
- lot: 4 500 zł za 2 osoby, bezpośredni z bagażem rejestrowanym (spokojnie można znaleźć tańsze okazje, zwłaszcza z przesiadką, ale nam zależało na terminie
- Nocleg: 0 zł – tutaj mieliśmy szczęście, przyjechaliśmy na zaproszenie
- wynajem auta: 2 500 zł – pełne ubezpieczenie, odbiór i oddanie pojazdu przy lotnisku
- zakupy spożywcze na miejscu: 650 zł, w tym droższy alkohol dla gospodarzy
- jedzenie na mieście: 750 zł – kilka razy byliśmy w restauracjach, kilka razy wzięliśmy coś na szybko z McDonald’s
- benzyna: 300 zł – musieliśmy tylko raz zatankować
- delfiny: 500 zł
surfing: 250 zł
Podsumowanie
Madera jest świetnym miejscem na aktywny wypoczynek dosłownie cały rok. Bezpośrednie loty z Polski i przynależność do UE (roaming!) sprawiają, że mimo odległości i odmiennego klimatu jest stosunkowo dostępna dla polskiego turysty. Szlaków i miejsc do spacerów czy po prostu do odpoczynku jest mnóstwo, a przepiękne widoki zapadające na długo w pamięci są niemal na każdym kroku. Trzeba jedynie pamiętać o przewyższeniach: nawet spacer po mieście to chodzenie w górę i w dół. Na wyspie warto wypożyczyć auto, bo komunikacja zbiorowa istnieje, jednak w wiele miejsc autobusem nie dojedziemy. Mimo że wróciłam kilka miesięcy temu, już teraz szukam okazji, by tam wrócić – jest przecież tyle miejsc, których nie odwiedziłam!
Komentarze
Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.