Przygotowania do wycieczki
Luty 2024 był stosunkowo ciepły. Wraz z Towarzyszem Podróży, spragnieni lasu, po kilku miesiącach przerwy postanowiliśmy: idziemy w Izery! Już wcześniej mieliśmy taki plan, latem, jednak ostrzeżenia o burzach wszystko zepsuły. Temperatury od dawna są na plusie, śnieg nie padał od dawna, spodziewaliśmy się więc prostego, przyjemnego spacerku po stosunkowo płaskich górkach. Prawda? Nic bardziej mylnego. Lecz o tym za chwilę.
Plan był prosty – jak zawsze. Pakuję graty, jadę do Towarzysza Podróży, tam przepakowujemy się. Następnie jedziemy autem do Świeradowa Zdroju, z buta do Szklarskiej, nocleg w cywilizacji i powrót. Trasa to 21 kilometrów w jedną stronę, teoretycznie 6,5h spacerku, trochę przewyższeń, a jak skorzystamy z wyciągu na starcie, to będzie jeszcze łatwiej. Powinniśmy dać radę – przecież robiliśmy z ciężkimi plecakami po 20.
Ponieważ na takich prostszych wycieczkach robię za „passenger princess” i ledwo ogarniam, gdzie w ogóle jedziemy, o takich szczegółach jak trasa czy pogoda nie wspominając, to z 5 razy zapytałam, czy będzie śnieg. Wzięłam z domu raczki, nie wiedziałam, czy jest sens je nosić.
Nie, nie będzie! – słyszałam zapewnienia. – Ma być ciepło, jeden dzień nawet słonecznie, skąd śnieg?
No dobrze, skoro nie będzie, to raczki zostają w domu. Na całe moje szczęście resztę stroju i ekwipunku skompletowałam zgodnie ze swoimi, lekko paranoicznymi potrzebami.
Pobudka, plecaki, auto i w drogę! Świeradów przywitał nas mżawką. Jednak za późno na odwrót, wsiedliśmy do kolejki i wjechaliśmy na górę. Śnieg. Dużo śniegu. Śnieg i deszcz. Jednak – to przecież jest stok narciarski, pewnie dalej będzie lepiej.
Nie, nie było.

Pierwsze niespodzianki
Szlak był cały pokryty dość grubą warstwą mokrego, topniejącego śniegu. Po obu stronach płynęły strumyczki, miejscami trzeba było iść po lodzie. O ile strój miałam bardzo dobry, tak brak raczków bolał. Co wypominałam dosłownie co kilkanaście minut. Mój strój był dobry – Towarzyszowi Podróży bardzo szybko przemokły nogawki spodni, brak stuptutów dał o sobie znać.
Trzeba jednak przyznać – klimat był. Białe niebo, ciemnozielone drzewa wokół i biały śnieg z wszechobecnymi strumyczkami. Oraz ci powracający ratownicy górscy… Szło się jednak całkiem przyjemnie, a brak raczków przeszkadzał tylko okazjonalnie. Jak zawsze – do czasu.
Kryzys
Niestety, każda przyjemność kiedyś się kończy. Nasz całkiem przyjemny spacer – także. Jeśli oczywiście pominiemy takie szczegóły, jak mokry śnieg, deszcz oraz dość mocny wiatr.
Dotarliśmy w końcu do mniej uczęszczanej trasy, gdzie warstwa śniegu była nie dość, że głębsza, to jeszcze znacznie mniej ubita. Na mapie Biała Droga, bo o tym miejscu piszę, ma tylko 3,2 km. Jednak to były jedne z najtrudniejszych 3,2 km w moim życiu.
Tutaj raczki by nie pomogły – potrzebne byłyby rakiety, a i tak nie mam pewności, czy by się sprawdziły. Śnieg był zbyt miękki, by móc poruszać się na jego powierzchni, jednocześnie zbyt twardy, by móc łatwo torować sobie przejście. Stawiając nogę, czasem udało się utrzymać na śniegu, czasem zaś noga zapadała się niemalże po kolana. O ile na początku taki spacer był dość zabawny, tak po krótkim czasie okazało się, że jest to bardzo wyczerpujące. Zwłaszcza jak jest się krasnalem o krótkich nogach i faktycznie wpada się po kolana, czasem nawet się przewracając. Wspomniałam już, że znowu pojechałam na wycieczkę z uszkodzoną kostką? Ten spacer jej nie pomógł.
Krok za krokiem. Dwa kroki do przodu, śnieg się zapadł. Trzy kroki do przodu i gleba. Pięć kroków – śnieg się zapadł. Potem znowu upadek na kolana. Tam, gdzie było to możliwe to szliśmy strumykami, jednak przez większość trasy trzeba było niestety wybrać śnieg.

Zgubiony szlak i kąpiel w strumyku
W końcu horror się skończył. Bardzo zmęczeni oraz w połowie mokrzy (to nie ja) dotarliśmy do Wysokiej Kopy, potem opuszczonej kopalni odkrywkowej. Wydawało się, że teraz będzie już prosto… aż przypadkiem zeszliśmy ze szlaku. Chcieliśmy zobaczyć pozostawione zabudowania, jednak z jakiegoś dziwnego powodu nie potrafiliśmy potem znaleźć, którędy wiodła ścieżka. Ponieważ zaczęło się robić ciemno i zimno – postanowiliśmy przejść przez śnieg najkrótszą drogą.
Błąd, kolejny błąd.
W tym miejscu śniegu było dużo. Bardzo dużo. Przez większość czasu udało się utrzymać na jego powierzchni, w niektórych jednak miejscach zapadaliśmy się. Bardzo. Moja noga wpadała w śnieg aż po pachwinę, blokując się w tym miejscu, Towarzysz Podróży miał gorzej – dosięgnął gruntu, którym okazał się być strumień. Taki ukryty pod śniegiem. Raz czy dwa udało mu się zachować względnie suche buty, jednak któryś strumyk okazał się być głębszy.
Przedzieraliśmy się więc przez śnieg jakkolwiek, byleby wydostać się na ścieżkę. Trochę na nogach, trochę w śniegu, trochę na kolanach, by rozłożyć masę swojego ciała. Pięć kroków do przodu i dwa do tyłu. Straciliśmy tak kolejną godzinę, jak nie więcej.

Przecież możemy wrócić zbiorkomem, prawda?
W końcu znaleźliśmy szlak i ostatkiem sił dotarliśmy do cywilizacji. Gdy rozmawialiśmy wcześniej o tej wycieczce, zostałam zapewniona, że jak nie dam rady – wrócimy jakimś zbiorkomem do auta, przecież obie miejscowości mają dostęp do PKP, nie powinno być więc problemu.
Kolejny błąd.
W hotelu (swoją drogą, lustro na suficie nad łóżkiem jest lekko przerażające) sprawdziliśmy, jak wyglądają połączenia. PKP owszem, coś oferuje – 4h podróży (przypominam – 20 km), biletów brak. Sensownych alternatyw też brak. Możemy co najwyżej wziąć taksówkę za miliony monet.
Wewnętrzna cebula wygrała – wrócimy z buta. Rano postanowiliśmy zapłacić podatek od braku przygotowania i kupić na szybko raczki i stuptuty dla Towarzysza Podróży. Potem wróciliśmy na szlak.
2h stracone.
Droga powrotna
Początek trasy postanowił wynagrodzić nas atrakcjami dnia poprzedniego. Niemal bezchmurne niebo, piękne słońce przez które zrobiło się naprawdę ciepło i widok na zaśnieżone góry. Sporo śniegu zdążyło już stopnieć przez noc, więc szło się całkiem przyjemnie.
Jak zawsze – do czasu.
Znowu musieliśmy przejść Białą Drogą i niestety – nie było lepiej. Miejscami było wręcz gorzej, nogi zapadały się częściej niż dnia poprzedniego. Ten fragment zajął nam najwięcej czasu oraz zużył najwięcej sił. Nie zliczę, ile razy zastanawiałam się, czy mogę zostać na noc pod tym drzewkiem, co się stanie, jak po prostu usiądę. Nie chciałam jednak się poddać, skupiłam się na trasie. Krok za krokiem. Raz, dwa, trzy. Kiedyś dojdę. Skoro byłam w stanie zrobić jeden krok, to mogę zrobić i kolejny. Bolało – bardzo. Jednak do dziś jestem zaskoczona, jak dużo siły jest człowiek w stanie z siebie wykrzesać mimo że wydaje mu się, że to już koniec. Walczyłam dosłownie o każdy krok – ale dałam radę pokonać zarówno ten odcinek, jak i dalszą część trasy.

No dobra, ale co tak naprawdę zrobiliśmy źle?
Pominę oczywistą oczywistość – stan mojej kostki, przez oszczędzanie której… zepsułam i drugą. Tak już jest, pozostaje zaakceptować.
1. Sprawdzenie jedynie pogody
Towarzysz Podróży przygotował się do wycieczki – sprawdził trasę, sprawdził pogodę, sprawdził przewyższenia. Zapomniał jednak, że słońce czy mżawka nie oznaczają braku śniegu, ja zaś naiwnie uwierzyłam w jego optymizm. W takie miejsca warto profilaktycznie brać raczki – nie ważą dużo, a potrafią uratować skórę na lodzie.
2. Zbyt optymistyczne podejście do naszych możliwości
Okej, głównie moich możliwości. Zrobienie 20 km po płaskim, nawet z 16 kg plecakiem to zupełnie inny rodzaj wysiłku niż zapadanie się co chwilę w śniegu. To ten fragment wyciągnął z nas dosłownie całą energię. przez co resztę trasy pokonywaliśmy już na oparach.
3. Questy poboczne
W jedną stronę zgubiliśmy szlak, bo chcieliśmy popatrzeć na zabudowania (no dobrze, głównie ja chciałam), w drugą zaś – poszliśmy do miasteczka, by kupić brakujący sprzęt. W obu przypadkach kosztowało nas to więcej niż godzinę czasu i sporo energii, co przy tak ciężkiej trasie miało duże znaczenie.
A czy zrobiliśmy coś dobrze?
1. Strój
No dobrze, głównie mój strój, bo Towarzysz Podróży musiał dokupić stuptuty. Nie wyobrażam sobie, jak wyglądałaby ta wycieczka, jakbym przemarzła lub przemokła, zwłaszcza z moim odczuwaniem zimna. Na całe nasze szczęście – buty dały radę, długi płaszcz z softshella ochronił przed deszczem a warstwy wełny pozwoliły na łatwą regulację temperatury. Do kompletu miałam też sprawdzone stuptuty (polecam!) oraz opaskę na uszy z goretexem dla ochrony przed wiatrem.
2. Jedzenie
Mieliśmy w plecaku zapas wysokokalorycznego jedzenia oraz puszkę z mięsem w sosie do podgrzania na kuchence gazowej. Pomijając fakt, że Towarzysz Podróży urwał zawleczkę i musieliśmy kombinować z otwieraczem – krótkie przerwy na posiłek pozwoliły nam chociaż trochę zregenerować siły.

Wnioski
Ta wyprawa nauczyła mnie kilku rzeczy. Dowiedziałam się, jak dużo mam jeszcze siły, gdy organizm mówi „dość!”. Byłam w stanie pokonać Białą Drogę, byłam w stanie przejść resztę trasy i dojść do hotelu bądź do samochodu. Mimo ogromnego zmęczenia, bólu i kontuzji.
Mam też nauczkę, by lepiej sprawdzać pogodę, zwłaszcza w górach. Nie mamy z nimi zbyt dużego doświadczenia (głownie przez odległość) o czym trzeba pamiętać i brać sporą poprawkę.
Utwierdziła mnie też w przekonaniu, że strój i sprzęt to podstawa. Byłam jedynie skrajnie zmęczona – ale nie byłam przemoczona, przemarznięta ani przepocona (gdy słoneczko nas przypiekało). Nie byłam też głodna. Jestem pewna, że znacząco ułatwiło to dojście do celu.
Komentarze
Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.