Przedwstęp
Dostałem, poużywałem, opisuję po raz piąty. Nie jest żadną tajemnicą, że ludzie, którzy włóczą się po wertepach i jeszcze mają chęć pisać o tym, czasem dostają od kogoś jakiś szpej z prośbą o opisanie swoich wrażeń z jego użytkowania. To zwykła praktyka. My włóczymy się i piszemy, zatem bywa, że coś dostajemy. W niniejszej serii zamierzamy publikować takie opisy. Ktoś powie: „sprzedali się za parę gadżetów”. A ja odpowiem: dzięki temu możemy opisać dla was więcej produktów i ułatwić dokonanie wyboru w gęstwinie różnych ofert.
W dzisiejszym odcinku…
Leniwie i trochę bezpieczniej, czyli rozwiązanie na sytuacje, kiedy ręce zbyt zgrabiały, żeby strugać patyki. Albo dla leśnych sybarytów. W ciepełku przyjemniej, czyli czego użyć, żeby szybko zagotować wodę i poczuć się trochę jak w westernie? Oraz: rozmiar ma znaczenie, ale czasem odwrotnie niż pomyślałeś, zbereźniku. Gotowi? Zaczynamy.
Wszyscy, którzy czytują moje materiały, wiedzą, że nie jestem gadżeciarzem. Stawiam na wielofunkcyjność i prostotę szpeju, którego używam. Hołduję zasadzie, że im coś jest prostsze, tym trudniej to zepsuć, a w terenie sprzęt ma być niezawodny. Przedmioty, które dziś opisuję, nie są absolutnie niezbędne, wręcz przeciwnie, ale jednak proste i niezawodne.
Aluminiowe śledzie do tarpa dają sporo wygody podczas biwaku
Leniwie, ale fajnie
Ile razy w życiu potknęliście się o naciągi namiotu lub hamaka? Ile razy strugaliście patyki na śledzie? Wbite w ziemię, nawet tak żeby trochę sterczały, i tak znikają. Ile razy patyk się połamał albo rozszczepił w czasie wbijania go albo nie chciał wejść w kamienisty grunt? Jakkolwiek po prosty lubię czasem zastrugać patyka, to jednak zacząłem wozić ze sobą gotowe śledzie do namiotu, tarpa, hamaka. Mają swoje zalety. Po pierwsze nie muszę poświęcać ani chwili na szukanie odpowiednich patyków. Po prostu sięgam do plecaka i są. Po drugie są wystarczająco utwardzone, żeby łatwo mijały kamienie w gruncie. Po trzecie są kolorowe i mają barwną, wręcz jaskrawą pętelkę na końcu. Dzięki temu widać je w ziemi, jak się przyświeci latarką, nawet w środku nocy. Pociągnięte za ową pętelkę łatwo wychodzą z podłoża. Są tak lekkie, że nawet nie chce mi się ich ważyć (producent podaje wagę 12 gramów). Można je upchnąć do jednego pokrowca z hamakiem i mieć święty spokój, gotowy zestaw zawsze pod ręką. Byle nie wpychać ostrym do przodu.
Tak się prezentuje śledzik wbity w podłoże. Jaskrawy sznurek jest dobrze widoczny
Wykonane z aluminium i (chyba) galwanizowane. Ich profil składa się z trzech skrzydełek (trochę jak grot scytyjskiej strzały), dzięki czemu pewnie tkwią w gruncie. Długość 24 cm zupełnie wystarcza, żeby utrzymać płachtę albo hamak nawet przy mocnym wietrze. No i mają wyprofilowany ząb tuż poniżej szczytu, który ułatwia zaczepienie linki. Sznurek swobodnie porusza się po gładkiej powierzchni, dzięki czemu regulowanie naciągu jest łatwiejsze. Minusy? Nie należy próbować ich poluzować kopnięciem. Łatwo się zginają. Jeśli jest problem z wyciągnięciem z gleby, lepiej wsunąć patyk w pętlę i użyć jako dźwigni. I chyba nic więcej nie jestem w stanie na ich temat napisać. Co najwyżej mógłbym z przymrużeniem oka ponarzekać, że gotowe śledzie nie są kanoniczne i ortodoksyjne.
Widok czajnika nad ogniem zawsze buduje i poprawia nastrój w obozie…
(Niemal) Jak w westernie
Kto lubi herbatę z tłuszczem z kiełbaski? A kto reflektuje na kawę z resztkami sosu pomidorowego z liofilizatu? Ja nie. Dlatego bardzo polubiłem czajnik obozowy. Niewielki, lekki, cieniutki, błyskawicznie gotuje wodę. Mój ma pojemność 1,4 litra, ale są również mniejsze. Tylko kształt ma inny niż te westernowe czajniki, w których kowboje parzą sobie kawę. I nie wiem, czy nie lepszy, bo ma po prostu szersze dno. Dzięki temu większa powierzchnia metalu się nagrzewa i przekazuje ciepło wodzie. Skutek – szybsze gotowanie. Czajniczek ma też pokrywkę, co również przyspiesza proces gotowania, oraz niewielką wylewkę oczywiście. Nie na tyle dużą, żeby ciepło szczególnie uciekało, ale wystarczającą, by było widać, że woda wrze.
Czajniczek przytroczony do plecaka. Sznurek jest po to, żeby w marszu czapeczka mu nie spadła…
Powierzchnia dna czajnika pozwala postawić go na kamieniach, a nawet na grubych polanach, natomiast kabłąk zawiesić nad ogniem. No i posiadając taki czajniczek, mamy gwarancję, że dysponujemy naczyniem, w którym nie ma resztek poprzedniego posiłku. Zrobiony jest z anodyzowanego aluminium, więc ma całkiem dużą odporność na złe traktowanie w obozie oraz waży tyle co nic: 210 gramów. I bardzo fajnie wygląda przytroczony do plecaka. Wnętrza można użyć w trasie do przenoszenia herbaty, kawy i cukru w torebkach. Nic tak nie poprawia nastroju jak kubek gorącej herbaty, prawda?
Mora Eldris, czyli mój (i mojej żony) ulubiony neck terenowy
Małe jest piękne
Duże noże są fajne, bo są fajne i duże. Bułkę przetniesz, drzewko zrąbiesz, szałas szybko zbudujesz. Ale wiecie co? Nie są podręczne. A kiedy jest się w terenie, naprawdę przydaje się nóż, po który można błyskawicznie sięgnąć, wykonać jedną małą czynność i od razu go schować. I dobrze by było, gdyby to nie był składaniec, którego mechanizm może się zepsuć albo głownia wyłamać. Dlatego właśnie jakiś geniusz wymyślił noże typu neck, czyli maluchy ze stałym ostrzem. Do tego typu należy Mora Eldris. Jest to nożyk wybitnie kompaktowy, o którym od razu muszę powiedzieć – bo obiecałem – że pokochała go moja Żona. „Gdzie jest moja mała Morka?” słyszę zawsze, kiedy zbieramy się razem na jakiś wyjazd. I nie dziwi mnie to ani trochę. Eldris to nożyk, który ujął mnie za serce. Jego ostrze ma 59 mm długości, czyli mniej więcej tyle, ile liczy fundament głowni mojego noża podstawowego. Fundament głowni, czyli ta część ostrza, która w języku staropolskim była określana mianem „silny”. Dokładnie ta, którą najczęściej się pracuje.
Jaskrawopomarańczowy kolor rękojeści i pochwy pomaga nie zgubić nożyka, jeśli się go gdzieś niebacznie odłoży
Ostrze ma grubość 2 mm, co przy wspomnianej długości nadaje mu proporcje porównywalne z odmianą Heavy Duty. Chyba nie muszę tłumaczyć tego określenia? A pomimo sześciocentymetrowej głowni projektant zmieścił na niej znane z precyzji podcięcie Skandi. Największą jednak zaletą Eldris jest jej rękojeść. Dlaczego? Bo niewiele się różni od rękojeści modeli Kansbol i Garberg, które są dobrze znane i cenione przez bywalców dziczy. W przeciwieństwie do wielu innych karczków, które dotąd widywałem, rękojeść Eldris jest dość gruba i pewnie leży w ręce. Co to daje? Ano tyle, że mamy dobrze leżący w dłoni silny gnyp*, którym można wykonywać precyzyjne czynności. Wykonany – oczywiście – ze stali Sandvik 12C27, a ważący aż… całe 80 gramów. Przypomnę, że ceniona za poręczność Mora Companion waży gramów 118. Na dodatek do Eldris można dołączyć zestaw akcesoriów: paski dodatkowo mocujące nóż w pochewce, paracord jako temblak do noszenia na karku oraz małe, ale bardzo dobrze działające krzesiwo. I można ją sobie sprawić w siedmiu różnych kolorach, z których tylko dwa (czarny i ciemnozielony) nie należą do rzucających się w oczy. Sama radość, prawda?
Mini-Morka, czyli Mora Eldris w dobrym towarzystwie: Gerber Strongarm i Muela Jabali
Zakończenie
Na tym zakończę dzisiejszy odcinek D.P.O. Jeżeli masz wrażenie, że przeczytałeś/przeczytałaś pieśń pochwalną na temat tych trzech przedmiotów – cóż, możesz mieć rację. Polubiłem je, używam ich, jest mi z tym dobrze. Sądzę, że nawet najbardziej zagorzali zwolennicy radzenia sobie o własnych siłach (do których przecież nie należę) mają prawo polubić jakiś gadżet, który nie jest niezbędny, ale ułatwia życie lub tworzy miły nastrój. Bo przecież chodzi o to, żeby się dobrze bawić, prawda? Kiedy znowu mi się uzbiera trochę podobnie udanych drobiazgów, napiszę coś podobnego.
Napisy końcowe
Dziękuję sklepowi firmowemu Helikon za udostępnienie tych zabawek, które urozmaiciły mój szpejownik.
W rolach głównych wystąpili:
Komentarze
Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.