Do parku na owoce
Po śniadaniu ruszamy do Parku. Pogoda była bardzo przyjemna. W nocy padał deszcz, nie było już takiego upału jak przez ostatnie kilka dni. Na początku jak zawsze odwiedziliśmy Visitors Center, zabraliśmy mapkę parku i pojechaliśmy zwiedzać. Okazało się, że park ma ponad 100 kilometrów długości i jego malowniczą drogą da się dojechać aż do miejscowości Page, gdzie byliśmy dwa dni wcześniej. Gdybym wiedział, to zaplanowałbym trasę inaczej, dzięki temu zaoszczędzilibyśmy jakieś 300 kilometrów jazdy.
Główną drogą przejechaliśmy po drodze jakieś 20 kilometrów, dalej nie było sensu jechać, bo stracilibyśmy na to cały dzień, a powoli musieliśmy kierować się już w drugą stronę, żeby wracać do Los Angeles na samolot powrotny. Mimo wszystko trasa po parku piękna. Co chwilę miejsca, żeby zatrzymać samochód i zrobić sobie zdjęcia. Najfajniejszą rzeczą na trasie były ogrodzone sady owocowe, do których można było wejść i za niewielką opłatą nazbierać sobie świeżych brzoskwiń. Na wejściu stała waga i puszka na pieniądze, do której trzeba było wrzucić dolary za określoną ilość owoców. Zerwaliśmy sobie kilka sztuk. Były też jabłka, ale jeszcze nie do końca dojrzałe i nie wolno było ich zbierać. Nie muszę chyba dodawać, że smak owoców, dojrzewających w pełnym słońcu był obłędny.
Dolina Fruita
Kolejnym przystankiem w parku była dolina Fruita, w której uprawia się do dzisiaj drzewa owocowe. Można tutaj spotkać jabłonie, wiśnie, grusze i brzoskwinie. Znajduje się tutaj mormońska farma, która została odrestaurowana i dzisiaj stanowi świetną atrakcję turystyczną ze sklepem, w którym można kupić produkty wytwarzane na miejscu. Najbardziej popularne są placki owocowe. Kolejka do kasy sięga praktycznie przez cały lokal, bo każdy turysta chce spróbować tego specjału. Nam akurat trafiło się brzoskwiniowe. Bardzo smaczne, zwłaszcza, że amerykanie nie są specjalistami od wypieków. Ich produkty to często sam cukier i masło, ale to ciasto akurat było wyborne.
Scenic Drive
Po wizycie na farmie ruszyliśmy na przejażdżkę tzw. Scenic Drive. To tutaj można zobaczyć skąd wzięła się nazwa Capitol Reef czyli. Capitol – kojarzone z białą kopułą Kapitolu, a Reef z rafą koralową. I tak właśnie wyglądają skały w parku. Białe wierzchołki (choć z poziomu drogi słabo widoczne) i skalna rafa. Dojechaliśmy do końca drogi, która była w pewnym momencie już zamknięta na skutek silnych opadów i zniszczeń jakie spowodował deszcz. Szkoda, bo zanosiło się, że wjedziemy do wąwozu i będziemy z obu stron otoczeni kolorowymi skałami.
Capitol Reef był już ostatnim parkiem jaki zobaczyliśmy podczas ostatniej wycieczki. Trochę zaplanowany w ostatniej chwili, bo mieliśmy jeszcze nadwyżkę czasu, ale nie żałujemy. Można go było oczywiście oglądnąć zupełnie inaczej wjeżdżając od miejscowości Page i kończąc na noclegu w Torrey, ale gdyby człowiek wszystko wiedział od razu, to nasze wyprawy do Ameryki nie były by tak ciekawe. Zawsze można wizytę w parku kiedyś powtórzyć. Co najważniejsze, nie ma tutaj tłumów. W zasadzie to nie ma tutaj praktycznie w ogóle ludzi porównując np. do Bryce czy Monument Valley. Popołudniu opuszczamy Park i jedziemy do Kanab na nocleg. Miasteczko to świetne miejsce na wypoczynek. Oferuje sporą bazę noclegową i całą masę atrakcji dookoła. Położone jest w dolinie otoczonej dookoła czerwonymi skałami na granicy Utah i Arizony. Śpimy w hotelu Best Western, a rano wyruszamy już w stronę Los Angeles.
Komentarze
Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.