Amatorzy jadą w las!
Kilka lat temu, po długim czasie przerwy, zagadałam do internetowego przyjaciela z dzieciństwa. Ot tak, by pogadać, dowiedzieć się, jak mu się wiedzie. Dość szybko pojawił się temat wakacji więc w żartach rzuciłam: jedźmy do Norwegii. Zgodził się. Nie mogłam się przecież wycofać, więc zaczęliśmy organizować wyprawę do Norwegii. Plan był prosty – dwutygodniowa objazdówka ze spaniem na dziko.

Żadne z nas nie miało zbyt dużego doświadczenia z namiotami, a już zwłaszcza ze Skandynawią. Co prawda, zdarzały mi się wakacje „w plenerze”, ale raczej w bardzo komfortowych warunkach – lato, 30 stopni, namiot, jeziorko obok i odpoczynek. On miał jeszcze mniejsze doświadczenie. Trzeba jednak od czegoś zacząć – zrobiłam porządny research, wybrałam nam sprzęt, kupiliśmy (jak zawsze na ostatnią chwilę), spakowaliśmy się i pojechaliśmy.
Co wziąć na wycieczkę
W tym tekście nie będę opisywać naszych wszystkich wpadek związanych z noclegami w lesie, to materiał na małą książkę. Muszę też zostawić sobie tematy do kolejnych artykułów – zdążyłam dopiero wspomnieć o nocy zakończonej hipotermią oraz nieudanej wycieczce na kamień Kjeragbolten. Skupię się dziś na jednej rzeczy – tarpie.
Dla niewtajemniczonych – tarp to inaczej płachta biwakowa, czyli kawałek wodoodpornego materiału do powieszenia nad namiotem, hamakiem.

Do wycieczki przygotowałam się dość porządnie. Mieliśmy na wyposażeniu namiot samorozkładający się z Decathlonu, do tego dodatkową podłogę, by go nie zabrudzić (pomysł dobry, wykonanie średnie) i gwiazdę wieczoru – tarp. Słusznie założyłam, że ponieważ w Norwegii ciągle pada, to przyda nam się dodatkowe zadaszenie – by móc komfortowo wyjść z namiotu, by rozstawić krzesełka czy po prostu przygotować posiłek.
Ponieważ w głębi serduszka jestem rasową cebulą – znalazłam fajny model na chińskim portalu, rozmiar gigant (3 × 5 m) oraz sznurek do kompletu (pseudoparacord). Brać! Co prawda ze srebrną warstwą chroniącą przed nagrzewaniem się, co jesienią w Norwegii jest absolutnie zbędne, no ale nie szkodzi.
Tarp przyszedł, nówka sztuka, dokupiłam do niego maszty i niedługo po tym ruszyliśmy w trasę.
Sztuka rozstawiania obozowiska
Założenia mieliśmy bardzo proste. Najpierw bierzemy tarp, rozwieszamy nad planowanym miejscem na namiot, a potem zabieramy się za resztę.
Muszę wspominać, że żadne z nas nigdy przedtem nie rozwieszało płacht biwakowych, zwłaszcza o takich gabarytach? Ani nie ćwiczyło tworzenia porządnych węzłów? Teorię znaliśmy! Trochę. Oboje. Obejrzało się przecież kilka filmików. Jednak już pierwsza próba pokazała nam, że praktyka nie jest tak prosta, jak nam się wydawało…
Znaleźliśmy fajne miejsce na nocleg, ale niestety – drzewa nie współpracowały z miejscem na namiot. Nie chciały się też przestawić, także rozwiesiliśmy z kilkanaście metrów sznurków dookoła obozu modląc się, by akurat nikt tędy w nocy nie przechodził. Efekt też nie był rewelacyjny, bo zamiast fajnego daszku zrobiliśmy… sposób na zbieranie deszczówki. Na szczęście – do wiadra.

Kolejny nocleg, kolejny fakap. Tym razem poprosiłam Towarzysza Podróży o pomoc w zawiązaniu sznurków wyżej – byśmy mogli pod tarpem stanąć. Stworzył perfekcyjnego guzła – nie skłamię, pisząc, że następnego dnia spędził dosłownie kilkanaście minut, by go rozwiązać w akompaniamencie niecenzuralnych słów. No cóż, niezbyt technicznie zawiązany węzeł w połączeniu z mokrym sznurkiem, dodatkowo zaciągnięty jeszcze przez gromadzącą się na nim wodę, stworzył guzła-potwora i tylko mój głośny protest zablokował użycie noża.
Oczywiście, to nie koniec przygód. Wspomniałam o masztach – kilkukrotnie przewróciły się na nas w nocy, na szczęście bez ofiar w ludziach. Zaliczyliśmy też wodę spływającą po cięciwie (czyli lince biegnącej pod tarpem służącym jako wsparcie konstrukcyjne) tam, gdzie nie powinna, potykanie się o własne sznurki, rozplątywanie ich, oblewanie się przy składaniu tego potwora czy nawet takie rozstawienie płachty, by i tak deszcz zacinał w ścianę namiotu. Każda noc to nowe doświadczenia i nowe popełnione błędy, z czasem jednak nabraliśmy doświadczenia.
Oczywiście, Towarzysz Podróży po dziś dzień wiąże artystyczne guzły których nie może potem rozplątać, lecz traktuję to jako atrakcję turystyczną. Wprowadziłam także kilka modyfikacji by cały proces był przyjemniejszy.
Tarp samonośny!
Moja pewność siebie przy rozwieszaniu tego potwora urosła na tyle, że przed następną podróżą do Norwegii powiedziałam Towarzyszowi Podróży – rozstawię tarpa samonośnego! Czyli bez użycia drzew, tylko przy użyciu dwóch masztów, sznurków i śledzi.
Towarzysz Podróży użył najlepszą możliwą formą motywacji – to niemożliwe, nie dasz rady. Jeśli inżynier z papierami mówi mi, że tego nie zrobię, to znaczy… że będę próbować do skutku.

W końcu nadarzyła się okazja – kawałek płaskiego terenu, co w Norwegii wcale nie jest takie proste do znalezienia. Jesteśmy głodni, zmęczeni, pada, wieje, jest zimno i brzydko – jest to więc najlepszy czas na eksperymenty.
Wzięliśmy sprzęt, fachowo wydawałam mu polecenia: trzymaj tu; pomóż tam; krzywo, popraw; tylko bez guzła…
Zmokliśmy i zmarzliśmy, ale udało się – powstał przepiękny, dwuspadowy daszek, pod którym bez problemu wcisnęliśmy nasz namiot oraz stolik z krzesełkami. Co najważniejsze – tym razem nie pełnił roli zbiornika na deszczówkę ani tym bardziej nie odleciał nam przez noc, czego się realnie obawialiśmy. Mam wiec osiągnięcie zaliczone.
Podsumowanie
Tekst ten mogę podsumować w prosty sposób – wszystkiego trzeba się kiedyś nauczyć, nikt nie rodzi się perfekcyjny. Mogliśmy oczywiście poćwiczyć wiązanie węzłów w domu, i tak naprawdę po dziś dzień tego nie zrobiliśmy, jednak i bez tego daliśmy radę bez ofiar w ludziach (i tarpach). Wystarczyła współpraca, trochę wyobraźni i tona kombinowania. Sam zaś sprzęt żyje po dziś i jest wykorzystywany nie tylko w lesie, ale także podczas różnego typu imprez plenerowych, gdzie zdobyte osiągnięcie za formę wolnostojącą wielokrotnie już mi się przydało.

Warto jednak pamiętać, że w naszej sytuacji tarp był jedynie dodatkowym daszkiem dla podniesienia komfortu, faktycznym schronieniem był wygodny, dwuosobowy namiot rozkładany automatycznie, czyli bez ryzyka przemoczenia sypialni. W najgorszym razie musielibyśmy suszyć pozostawione na zewnątrz krzesełka. Jeśli jednak mielibyśmy spać pod samym tarpem to wyjazd do deszczowej Norwegii z zerowym doświadczeniem oraz z nieprzetestowanym sprzętem byłby mało odpowiedzialny.
Komentarze
Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.