Korespondent wojenny i bloger
MS – Po ponad pięciu latach prowadzenia bloga zAfganistanu.pl, na którego bazie powstała książka, spróbowałeś swoich sił w powieściach. Dwie pierwsze, jak sam stwierdzasz, były poświęcone rodakom biorącym udział w wojnie w Afganistanie. Następnie pojawiła się książka „Uwikłani”, której akcja działa się przygasającym w tamtym okresie konflikcie na Ukrainie. Następnie znakomicie sprawdziłeś się w stylu political fiction w książkach „(dez)Informacja” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania”. Powiedz, czym było podyktowane przejście ze stylu opartego na twardych faktach do fikcji? Na przykład tym, co się działo wtedy w naszym kraju? Czy może traktowałeś te powieści jako swoisty zawór bezpieczeństwa?
MO – Było kilka czynników. Pierwszy wynikał z rozeznania w realiach rynku wydawniczego. Na początku minionej dekady oczywistym stało się, że Czytelnicy idą bardziej w stronę fabuły niż reportażu. Kupują przede wszystkim powieści. Piszę z różnych powodów, jednym z nich jest zarobkowanie. Wybór zatem był prosty, choć na przekór moim dziennikarski ambicjom. Postanowiłem je pożenić z realiami, łącząc fikcję z rzeczywistością, w proporcjach promujących tę drugą. Tak naprawdę moje „afgańskie” powieści w miażdżącej większości opisują prawdziwe zdarzenia; ich fabularność to ukłon w stronę gustów Czytelnika.
W „Uwikłanych”, też w dużej mierze bazujących na prawdziwych wydarzeniach, formuła powieści wynikała m.in. z potrzeby ukrycia tożsamości osób będących protoplastami drugoplanowych bohaterów. W reportażach stosuje się zabieg rozszczepiania czy konsolidacji opisywanych osób (z jednej robi dwie/trzy, bądź na odwrót), w „Uwikłanych” bardziej to pokomplikowałem. Ważnym elementem powieści są fragmenty ilustrujące wszelkiego rodzaju patologie trawiące Ukrainę i bandycką w istocie Doniecką Republikę Ludową. Nie chciałem, by dla kogokolwiek stało się jasne, skąd czerpałem swoją wiedzę.
W przypadku „(dez)Informacji” przyjąłem błędne, jak się z czasem okazało, założenie. Uznałem, że wymyślone polityczne uniwersum – bliskie rzeczywistemu, ale jednak powieściowe – pozwoli z dystansem spojrzeć Czytelnikowi na tytułową kwestię. W oderwaniu od polsko-polskiej napierdzielanki. Stanęło na tym, że jakaś część odbiorców uznała powieść za element „wojny domowej”, wywodząc z tego wniosek, że tak naprawdę nic złego się w naszej info-przestrzeni nie dzieje. Co uznałem za porażkę, bo „(dez)Informacja” – jak wszystkie moje książki – ma bawić i uczyć. Zależało mi, by uczulić Czytelnika na problem rosyjskiej kampanii dezinformacyjnej, o której dziś wiemy już dużo więcej, ale w 2018 roku była to raczej ekskluzywna wiedza.
Dwie ostatnie książki (Marcin Ogdowski: Stan Wyjątkowy – recenzja, Marcin Ogdowski: Międzyrzecze – recenzja) mówią o wydarzeniach już mocno fiction, zatem innego wyjścia nie miałem, jak ubranie ich w ramy powieści.
MS – Prowadzisz blog bezkamuflażu.pl, publikujesz na Facebooku oraz na łamach Tygodnika Przegląd na bieżąco komentując wydarzenia dziejące się na całym świecie, a przede wszystkim w ukraińskim konflikcie. Czy jako wieloletni korespondent wojenny, teraz komentujący wojnę zza biurka, myślisz, że telefony komórkowe, Twitter i natychmiastowy dostęp do informacji i wydarzeń zabija rolę tradycyjnych korespondentów?
MO – Nie ma takiej możliwości. Nie wcieliłbym się w obecną rolę komentatora, gdybym wcześniej przez kilkanaście lat nie obserwował wojen – także tej ukraińskiej – na własne oczy. To znaczy mógłbym komentować, ale pozbawione byłoby to istotnej wiarygodności. Do opisu pewnych aspektów wojny nie trzeba osobistego doświadczenia. Parametry uzbrojenia można wyczytać, nauczyć się ich „na sucho”, wiedza historyczna pozwala dostrzec prawidła, znajomość kontekstu kulturowego czy języka dają sposobność zrozumienia części postaw w obliczu wojny. Ale jak pisać przekonująco o strachu, jeśli się go nie doznało? Jak zrekonstruować frontowe didaskalia, jeśli się nigdy na pierwszej linii nie było? Mógłbym wymienić wiele tych „jak”, za którymi stoi wyjątkowość osobistego doświadczenia. Jeśli dodamy do tego kwestie warsztatowe, stricte dziennikarskie, wyjdzie nam, że nie sposób zastąpić doświadczonego reportera, który nawykowo podda to, co widzi, procedurze sprawdzającej. Kiedyś w Doniecku byłem świadkiem ostrzału miasta. Wszyscy wokół mówili, że walą Ukraińcy. Z miejsca, gdzie pierwotnie przebywałem, nie dało się tego sprawdzić. Gdyby na tym poprzestać – a nawet najuczciwszy przypadkowy obserwator tak właśnie zrobi – mielibyśmy „dowód” na ukraińskie zbrodnie. No więc wlazłem na dach i przekonałem się, że pociski nadlatują zza miasta, z terenów zajętych przez separatystów. Najpewniej była to prowokacja, albo specyficzne zabawy pijanego żołdactwa.
Ojciec i pisarz
MS – Wiem, że rodzina czasem może być trudnym tematem, lecz jestem ciekaw pewnej sprawy. Jesteś mężem, jesteś też ojcem młodej kobiety. Jak mocny wpływ na Twoje decyzje odnośnie pracy reporterskiej na froncie ma Twoja rodzina?
MO – Mówimy o sprawach historycznych, bowiem kilka lat temu podjąłem decyzję, że już nigdy na pierwszą linię nie wrócę. I jakkolwiek nie jest łatwo w tym postanowieniu wytrwać, zdania nie zmieniłem.
Córka przez lata nie miała pojęcia, z czym wiążą się moje wyjazdy. Wychowano ją pod kloszem celowo podtrzymywanej niewiedzy. Z czasem oczywiście zaczęła rozumieć, o co z tym „Agwanistanem” chodzi, ale starałem się rozmydlać jej wyobrażenia chłopackimi opowieściami z wyjazdów. Działało.
Żony, świadomej rozmaitych ryzyk, nie epatowałem szczegółami.
Dom, pod moją nieobecność, funkcjonował normalnie. Ta normalność była niczym magnes, dawała poczucie, że jest gdzie wracać. W końcu stała się tak pożądana, że mocno wyciszyła potrzebę kolejnych wyjazdów. Towarzyszyło temu przekonanie o utraconym czasie, kiedy w życiu moich dziewczyn działy się ważne rzeczy, a ja byłem daleko. Dziś ta potrzeba bycia tu, z nimi, to najważniejsza kotwica, która trzyma mnie z dala od fizyczności wojny.
MS – Wracając do Twoich powieści – na końcu książki „Międzyrzecze” zawarłeś memento opisujące aktualną w tamtych dniach polską politykę obronną. Nie wypowiedziałeś się pochlebnie na ten temat. Patrząc przez pryzmat agresji na Ukrainę, czy braki i niedociągnięcia w polskiej armii zaczęto uzupełniać, a wojsko ruszyło w kierunku nowoczesności?
MO – Sporo jest zapowiedzi, trochę transakcji, do armii docierają pierwsze partie zamówionego zagranicą uzbrojenia. Poszerzają się wysypy nowoczesności, ale to wciąż kropla w morzu potrzeb. Stracono kilka lat, na pewno całą kadencję Antoniego Macierewicza, niektóre tematy trzeba podejmować od podstaw, jak choćby kwestię w zasadzie nieistniejącej już flotylli podwodnej. Ale czy starczy pieniędzy?
Sprzęt sprzętem, ale ważne jest otoczenie międzynarodowe, w jakim funkcjonujemy. Ukraińcy wywalczyli dla nas dłuższą pauzę jeśli idzie o zakusy Rosji. To państwo nie jest w stanie dziś, i nie będzie przez najbliższe dziesięć lat, stworzyć realnego zagrożenia dla Polski. Lecz Rosjanie w końcu uznają, że mogliby już odwinąć się za naszą rolę w tej wojnie. Wówczas dobrze by było nadal pozostawać częścią wspólnej Europy i NATO, tymczasem idiotyczna antyzachodnia wolta PiS stawia przy tej kwestii poważny znak zapytania. Kaczyński niczym Hitler zdecydował się otworzyć „drugi front”, którego Polska, jak niegdyś Wehrmacht, nie będzie w stanie „obsłużyć”.
MS – W Twojej ostatniej książce pt.: „Stan wyjątkowy” podejmujesz same trudne tematy – koronawirus, kościół czy Białoruś. Powiedz mi, skąd czerpiesz energię i motywację, by przeżywając te trudne czasy, dodatkowo pisać o nich powieść.
MO – Jako się rzekło, to moja praca. A napęd do niej czerpię choćby z potrzeby pokazania Czytelnikom „co by było gdyby”. Uważam, że rozważania w reżimie alternatywnej historii, poszerzają naszą wiedzę i rozumienie tego, co realnie się wokół nas dzieje. „Mogło być gorzej”/”mogło być lepiej”/”tego można było uniknąć”/”szkoda, że tego zabrakło” – refleksje tego typu w ostatecznym rozrachunku przekładają się też na nasze osobiste wybory. Po lekturze „Stanu wyjątkowego” napisała do mnie Czytelniczka: „panie Marcinie, przekonał mnie pan, że warto się zaszczepić”. Czego więcej może chcieć autor?
MS – Jak wygląda Twój normalny dzień w pracy pisarza? Czy zanim zasiądziesz przed klawiaturą, odprawiasz jakieś własne rytuały?
MO – Oczywiście. Zamiatam bądź odkurzam, zwykle w całym domu. Piasek, psi włos, inne resztki na podłodze – to wszystko mnie strasznie dekoncentruje. I wcale nie żartuję.
Dwa lata temu odszedłem z etatowej pracy, by nie musieć gonić w reżimie „od-do”. Pracuję dużo, często po dwanaście godzin, ale tak, by mieć czas na pobieganie, spacery z psami, zakupy, odcinek serialu itd. Dziś zacząłem o ósmej, skończę pewnie – biorąc pod uwagę to, co sobie zaplanowałem – koło osiemnastej. W piątek pracowałem od trzynastej do dwudziestej drugiej.
MS – Czy znajdujesz czas, by czytać? Masz swoją ulubioną książkę, do której lubisz wrócić? Może autora?
MO – Nie mam ulubionych autorów, a od 24 lutego nie przeczytałem żadnej książki. Przejrzałem mnóstwo, co najmniej pięćdziesiąt, ale lektury od deski do deski nie było. Zabrakło czasu. Napisałem w tym czasie sporo tekstów o łącznej objętości 1,2 mln znaków, cztery razy więcej niż zwykle. Żeby powstały oczywiście sporo czytałem – głównie po rosyjsku i ukraińsku – no ale nie były to książki.
Przyszłość
MS – Wspominałeś kilka razy na swoich facebookowych wpisach, że nad czymś pracujesz. Czy możesz w kilku słowach zdradzić, co nas czeka w Twojej najbliższej książce?
MO – Książka, o której wspominam na Facebooku, będzie bazować na tym, co robię po 24 lutego. Będzie to usystematyzowane, przeredagowane, w niektórych obszarach rozbudowane o historyczny kontekst. Plan był taki, by książka ukazała się jesienią, lecz dynamiczna sytuacja na froncie sprawiła, że premiera będzie miała miejsce w rocznicę rosyjskiej inwazji. Prawdę mówiąc, przestraszyłem się, że oddam wydawcy książkę, która w chwili publikacji będzie mocno nieaktualna. Stąd modyfikacja koncepcji skutkująca opóźnieniem.
Przed 24 lutego pracowałem nad powieścią pt.: „(Nie)zapamiętani”, toczącą się w 1980 roku w alternatywnej rzeczywistości, w której III Rzesza wygrała II wojnę światową. W tym uniwersum sprawy mają się następująco. Stopniowa liberalizacja reżimu nazistowskiego doprowadziła do restytucji państwa polskiego (ograniczonego terytorialnie i podmiotowo). Nowa Europa jest militarnie, politycznie i ekonomicznie zdominowana przez Niemcy. W odniesieniu do Polski, celem polityki Berlina pozostaje pojednanie. Losy bohaterów (policjanta, generała WP, biskupa Kk i dziennikarki), splatają się w jedną historię, której początki sięgają lat 40., czasów najbrutalniejszej odsłony niemieckiej okupacji i są związane z tytułowymi „(Nie)zapamiętanymi”. „(Nie)zapamiętani” to obywatele RP żydowskiego pochodzenia, zamordowani przy udziale etnicznych Polaków. W prawdziwej historii zjawisko to nie miało masowego charakteru, choć należy uznać, że było częste. W mojej alternatywnej historii stało się siłą napędową procesu eksterminacji polskich Żydów. I społecznie wyparte. Może ktoś zapytać, po co mi taka książka? Ano chciałbym dołożyć cegiełkę do prób przepracowania polskiej współodpowiedzialności za Holocaust. Uczynić to w bezpiecznym kontekście alternatywnej historii. Powrót do pracy nad tą pozycją planuję w styczniu, do końca przyszłego roku powinna się zmaterializować na księgarskich półkach.
MS – Dziękuję za poświęcony czas.
MO – Dziękuję za rozmowę.
Komentarze
Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.